Tylko Rock 1-1993
Izzy Stradlin - Szczęściarz
KORESPONDENCJA WŁASNA Z LONDYNU
Ponad rok temu dalekopisy w redakcjach wszystkich pism muzycznych wystukały krótką wiadomość: Izzy Stradlin odszedł od Guns N’Roses. To był szok. Od najpopularniejszej grupy rockowej nagle odchodzi gitarzysta. Dlaczego ? Dziennikarze prześcigali się w domysłach. I właściwie rok przyszło nam czekać, aby Izzy, głowny bohater tego wydarzenia, wreszcie przemówił.
1. ODWYK
O Guns N' Roses napisano już chyba wszystko, a może nawet więcej. Nie ma więc sensu powtarzać znanych faktów z nie za długiej, acz burzliwej historii tej grupy. Opowieść zacznijmy od ostatniego dnia sierpnia 1991 roku. Wówczas na londyńskim Wembley odbył się ostatni koncert grupy ze Stradlinem. Już wtedy słychać było plotki o rozłamie. Wścibscy dziennikarze bardzo szybko rozdmuchali fakt, iż Izzy od dłuższego czasu styka się z kolegami z zespołu tylko na scenie, podczas koncertów. Po tym londyńskim koncercie, kończącym pierwszą część ogromnej trasy koncertowej Use Your lllusion I - II grupa powróciła do rodzinnej Ameryki na krótkie wakacje. Izzy zaszył się w swoim rodzinnym Lafayette w stanie Indiana, gdzie przez ponad dwa miesiące bez reszty poświęcał swój wolny czas na drugą swoją wielką miłość - kolarstwo górskie. Zupełnie zapomniał o gitarze, Jednak niedługo trwał ten rajski spokój. W listopadzie powróciłem do LA. Już wtedy wiedziałem, że odchodzę od grupy - wspominał po roku. Pamiętam spotkanie z Axlem i rzekę przekleństw pod moim adresem. Tak więc zakończyła się blisko piętnastoletnia współpraca i znajomość obu muzyków. Teraz po upływie kilkunastu miesięcy Izzy niechętnie wspomina tamto wydarzenie. Po prostu pewnego dnia wykończony nałogami postanowiłem z tym skończyć. A droga była tylko jedna - musiałem odejść.
Uwolniony od Guns N' Roses znów zaszył się w rodzinnych stronach. Uwolniony, tylko połowicznie gdyż kilkuletnie uzależnienie od narkotyków i alkoholu wciąż go krępowało. To byt koszmar – wspomina próby rzucenia narkotyków - brałem, faszerowałem się wszystkim, co było pod ręką. Jak odkurzacz wsysałem kokainę. Kiedy wreszcie powoli wkraczał w normalne życie, zaczął dla odmiany pić alkohol. Wszystko to ciągnęło się miesiącami. W tym czasie Alan Niven zaproponował, że roztoczy opiekę nad jego solową karierą. Również Black Crowes zaproponowali mu miejsce u siebie. Jednak Izzy potrzebował jeszcze trochę spokoju i wytchnienia po szalonych latach w swoim macierzystym zespole.
Mroźny styczeń 1992 roku spowodował, że zapalony rowerzysta musiał odstawić rower do garażu. Było bardzo zimno. Pewnego dnia wyciągnąłem ośmiościeżkowy magnetofon, kilka gitar i jakąś małą perkusję. No i tak to się zaczęło. Znowu rozdzwonił się jego telefon. Zaczęły napływać propozycje od znanych i mniej znanych muzyków. Jednym z nich był przyjaciel Stradlina Jimmy Ashhurst. Znana to postać na rockowej scenie Los Angeles. W chwili, gdy Izzy brzdąkał sam swoje nowe kawałki, grupa Ashhursta - Broken Homes umierała śmiercią naturalną. Izzy nie zastanawiał się długo. Spakował swoje taśmy i udał się w odwiedziny do starego kumpla w LA. Do Jimmy'ego i lzzy'ego dołączyli: gitarzysta Rick Richards (ex-Georgia Satellites) oraz perkusista Charlie Quintana. widziany swego czasu na trasie z Bobem Dylanem.
Kwartet zaszył się w L.A. w studiu Total Access do końca kwietnia. Gdy w mieście aniołów wybuchły pamiętne zamieszki, muzycy przenieśli się do Chicago, by tam dokończyć swoje dzieło. Współproducentem (obok Stradlina) został raczej nieznany Eddie Ashworth. To świetny facet- zachwala go Izzy. Poznałem go dzięki Nivenowi i przez ostatnie pół roku bardzo się zaprzyjaźniliśmy.
Praca nad albumem przebiegała bardzo sprawnie. Dzięki Jimmy'emu studio odwiedzali użyczając swoich umiejętności m.in. Nicky Hopkins (znany ze współpracy z The Beatles i The Rolling Stones), Ian MacLagan (ex- Faces), czy też Ron Wood (oczywiście - Stones). Rolę wokalisty przyjął na siebie Stradlin: Nie chciałem być tylko członkiem kolejnej grupy. A poza tym, gdzie ja znajdę wokalistę przynajmniej tak dobrego, jak Axl?
14 września nakładem wytwórni Geffen światło dzienne ujrzała czwórka Pressure Drop. Wydawnictwo to jest prawdziwą mieszanką stylów. Dwa utwory utrzymane są w konwencji punkrockowej: tytułowy (stary przebój grupy reggae Toots And The Maytals, swego czasu także przypomniany przez CIash) i Came Unglued. Jest tu także ukłon w stronę Stonesów: rockandrollowy Been A Fix oraz reggae autorstwa Stradlina i Ashhursta Can't Hear 'Em. O ile punkowe elementy nie są czymś nowym w twórczości Izzy'ego, o tyle reggae to absolutne zaskoczenie.
Ja kocham reggae- wyznaje Stradlin. Przez ostatni rok słuchałem bardzo dużo. Z muzycznego punktu widzenia to bardzo interesujące, w jaki sposób grana jest ta muzyka. Te delikatne wibracje mają w sobie coś uspokajającego i relaksującego, a jednocześnie powodują szybsze krążenie krwi. Jeżeli nie mam nic ciekawego do słuchania, zawsze włączam sobie jakiś jamajski kawałek i dobrze się przy nim bawię.
O Izzym zaczyna być głośno. Bynajmniej nie spowodowała tej lawiny artykułów w gazetach wspomniana płytka, która na pewno nie rozejdzie się w milionowych nakładach.
Powołałem tę grupę do życia nie po to, żeby zrobić kolejne drogie wideo, czy sprzedać ileś milionów płyt - deklaruje Izzy. Chodzi mi oto, żeby grać. Grać najlepiej, jak się potrafi. Przy odrobinie szczęścia zwiedzić świat. A jeżeli ludziom spodoba się to, co robię, będę najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi.
Myślę, że należy wierzyć w szczerość tych wyznań. Mając na koncie ogromną fortunę w spadku po Guns N' Roses można sobie pozwolić na eksperymenty i grę w małych klubowych salkach. Tak więc o Stradlinie zaczyna być głośno, ale głównym tematem rozmów przeprowadzonych z nim nie jest teraźniejszość i przyszłość jego grupy, a sprawy dotyczące jego dawnych kolegów.
Przejrzyjmy więc kilka gazet i zobaczmy, co też ma on do powiedzenia na ten temat.
O Guns N' Roses: To była świetna grupa. Przeżyliśmy razem wiele wspaniałych chwil. Naprawdę jestem dumny z wielu rzeczy, które razem zrobiliśmy.
O Use Your lllusion: To było szaleństwo. Zbyt wiele utworów do zapamiętania jak dla mnie. Szczególnie „Coma" przyprawiała mnie o szaleństwo. Sam proces powstawania obu albumów był naprawdę zbyt długi.
O Axlu: To świetny frontman i wokalista. Jednak do szału doprowadzały mnie opóźnione z jego winy koncerty. Ci, którzy widzieli grupę na żywo wiedzą, że Axl często znika ze sceny. Często było to naprawdę frasujące. To jest ogromna scena, idziesz w jeden jej koniec i pytasz: „Nie widział ktoś, którędy wyszedł Axl?" A ten w otoczeniu panienek zabawiał się za estradą.
O Stevenie Adlerze: To był dobry perkusista. Nie był to może Neil Pearl z Rush, ale był naprawdę dobry. Fajny chłopak, regularnie utrzymuję z nim kontakt. To przykre, co się z nim stało.
O narkotykach: One zawsze były blisko grupy. Czy miały jakiś wpływ na tworzoną muzykę? Nie sądzę, przynajmniej nie w moim przypadku.
2. JUJU HOUNDS
Na trzy dni przed ukazaniem się w końcu października albumu Izzy Stradlin And The Ju Ju Hounds grupa o śmiesznie brzmiącej nazwie Ju Ju Hounds pojawia się w Londynie, by wystąpić przed kilkusetosobową publicznością. Jak wieść gminna niesie, nazwa grupy nie znaczy absolutnie nic i powstała przez przypadek. Po prostu Izzy nagrywając partię wokalną zapomniał tekstu, a to, co zarejestrowała taśma, zabrzmiało mniej więcej jak Ju Ju Hounds. Ten zgoła tajny, gdyż bez żadnej reklamy, koncert odbył się w małym muzycznym pubie o nazwie Mean Fiddler. Długo błądziłem po północno-zachodnim Londynie, nim udało mi się zlokalizować miejsce występu,
Punktualnie o godzinie dwudziestej na małą scenę wyszło czterech muzyków. Gitarzyści - Stradlin, Richards i Ashhurst oraz zasiadający za małym zestawem perkusyjnym Quintana. Gdy ostatni raz widziałem lzzy'ego wyglądał na zmęczonego faceta. Było to w sierpniu 1991 roku na Wembley. Nieruchomy. Z nieodłącznym papierosem sprawiał wrażenie zagubionego na tej ogromnej scenie. Po ponad roku to zupełnie inny facet. l choć rzadko na jego kamiennej twarzy pojawiał się uśmiech już od pierwszego utworu widać było, że absolutnie kocha to, co teraz robi. Ubrany w jasne spodnie, granatową koszulę. W czapce, spod której wystawały krótkie dready i z nieodłącznym Gibsonem w ręku, z twarzą pokerzysty odkrywał kolejne karty. Grupa przedstawiła 19 utworów, z czego większość stanowiły utwory zupełnie nie znane (płyta ukazała się trzy dni później, a ponadto było kilka piosenek nie wydanych do tej pory). Repertuar to rock n’roll, stary dobry rock pamiętający okres świetności Faces i Stones. Wygląda na to, że Stradlin spędził wiele czasu na słuchaniu Stonesów. gdyż parę utworów miało wyraźnie stonesowski klimat. W Somebody Knockin', Track Racks czy Been A Fix wrażenie to potęgowała jego maniera wokalna, do złudzenia przypominająca zmęczony śpiew Keitha Richardsa.
Wspaniale zabrzmiał pożyczony od Rona Wooda kawałek Take A Look At The Guy zaśpiewany przez duet Izzy - Rick Richads. l ze wspaniałą gitarą tego drugiego. Zresztą Rick to bez wątpienia tajna broń Stradlina. Potężny, z małym brzuszkiem, swoją grą momentami do złudzenia przypomina grę Slasha. Natomiast Bucket O' Troubfe to prawdziwy punkowy wymiatacz. Również odkurzony Pressure Drop z małą wstawką reggae na koniec rozgrzał zgromadzoną publiczność do białości. Oczywiście me przez cały czas było aż tak rockowo. Co kilka utworów kwartet obniżał temperaturę wolnymi numerami. Nie było tego wiele, a najciekawszy to chyba utrzymana w stylu country ballada How Will It Go. Nie zabrakło też starych rzeczy. Oprócz już kilku wymienionych rozpoznać można było znaną z repertuaru Stonesów piosenkę Bo Diddleya - Crackin' Up.
Izzy Stradlin And The Ju Ju Hounds zaproponowali całą gamę stylów muzycznych, l, co ciekawsze, w każdym z nich czują się świetnie. Przyznam szczerze, że oczekiwałem starych kawałków z repertuaru Guns N' Roses. Wcale nie dlatego, żebym chciał je usłyszeć w nowej wersji. Po prostu byłem pewien, że Izzy nie uwolni się tak łatwo od swojej przeszłości. Na szczęście byłem w błędzie.
Stradlin to ktoś, komu udało się wyrwać z machiny G N' R, porzucić zgubne nałogi, wreszcie - powrócić na rynek muzyczny. Szczęściarz.
WIESŁAW BARCZYSZYN