Znalazłam w sieci tekst, który wydał mi się godzien uwagi.
Przetłumaczyłam go, a teraz nie wiem, gdzie go wrzucić. Wrzuciłabym do komentarzy pod wątkiem "Guns N' Roses we Włoszech", ale tam niechybnie by zginął, a wydaje mi się, że byłoby szkoda.
Dlatego wklejam go tutaj i proszę tych, którzy mogą to zrobić, o wykasowanie go albo umieszczenie we właściwym miejscu.
Ale do rzeczy.
Przemyślenia fana na chwilę przed koncertem w Imoli Postawmy sprawę jasno: zaledwie kilka lat temu niewielu odważyłoby się zaryzykować stwierdzenie, że centralną postacią świata rocka z lat 2016-2017 będzie pan Axl Rose. Tymczasem jeśli nie liczyć dziesiątków nekrologów, które od około roku objawiają się raz po raz, okazuje się, że najwięcej miejsca na łamach czasopism, stron internetowych i blogów muzycznych zajmuje od pewnego czasu właśnie Axl i jego Guns N’ Roses.
Zaskakujący jest nie tylko fakt, że Axl powrócił na prasowe czołówki, ale i to, że stało się tak z czysto muzycznych względów (co, za sprawą pewnych kontrowersyjnych zachowań wokalisty, nie działo się od lat). Wielokrotnie krytykowany, wyśmiewany i obwołany reliktem czasów, które nieodwołalnie dobiegły końca, Axl dowiódł, że potrafi wybrać odpowiedni moment, żeby powrócić w wielkim stylu.
Autor „November Rain” wykazał się uporem i determinacją, której na przełomie stuleci często mu odmawiano, traktując go jak bufona. Nawet sprawa AC/DC, która w oczach wielu fanów zakrawała na szaleństwo i która doprowadziła do białej gorączki miłośników Angusa i spółki, okazała się zwycięstwem na wszystkich frontach. Paradoksalnie tym, co dzisiaj najbardziej wkurza fanów australijskiego zespołu, jest właśnie fakt, że Axl nie spowodował żadnych problemów, że potrafił wykazać się pokorą i śpiewał po prostu wspaniale. Tak, bo z tych właśnie względów nie można było uczynić zeń kozła ofiarnego ani pretekstu, by nadal nie dostrzegać spadku formy starego, dobrego Angusa.
Warto też podkreślić inną rzecz. Axl Rose i Guns N’ Roses nigdy nie stali się po prostu nostalgicznym wspomnieniem. Przeciwnie: żyli i mieli się nieźle także przed słynnym reunionem. Jeśli dobrze się temu przyjrzeć, reunion nie jest reunionem w stu procentach. Do zespołu nie powrócili wszyscy członkowie klasycznego składu, a jedynie ich część. Reszta pochodzi właśnie z tej „mrocznej” przeszłości, o której wielu nie chce pamiętać, ale której pomniejszanie jest wielkim błędem.
Pamiętam fantastyczne koncerty „tych” Gunsów, których wszyscy wyśmiewali, żeby potem co tchu pobiec kupić bilety. Jeśli nie liczyć mniej udanego występu na festiwalu Gods Of Metal 2006 w Mediolanie, kiedy to Axl wydał się zmęczony i często schodził ze sceny, zawsze mieliśmy szczęście oglądać wspaniałe widowiska. W legendę obrósł koncert w Rho z 22 czerwca 2012, podczas którego po dwóch godzinach intensywnego grania Axl wziął mikrofon i zapowiedział „another couple of songs”, po czym… czarował publiczność przez kolejne półtorej godziny.
Trzeba, rzecz jasna, liczyć się z tym, że może zdarzyć się gorszy wieczór (bo tych nie brakowało nawet w złotych czasach Gunsów), tym niemniej idąc na koncert w Imoli, powinniśmy pamiętać, że dla naszego pokolenia reunion Guns N’ Roses ma co najmniej taką samą wartość, jaką niegdyś miał reunion Led Zeppelin. Może się co prawda zdarzyć, że na godzinę przed koncertem Mr. Rose nazwie Slasha rakiem i cały koncert weźmie w łeb, ale i z tym będziemy musieli się pogodzić, bo Axl to wszystko, co pozostało nam dzisiaj z rock ‘n’ rolla.
[Źródło:
http://www.onstageweb.com/blog/axl-rose-imola-2017-pensieri/]