Autor Wątek: Paul Elliott – droga GNR do sukcesu (widziana od środka) - cz. 2 i ostatnia  (Przeczytany 4572 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline naileajordan

  • Garden Of Eden
  • ********
  • Wiadomości: 3515
  • Płeć: Kobieta
  • "So never mind the darkness"
  • Respect: +3608
       

       Co prawda „Appetite For Destruction” było mi już dobrze znane, ale tamtego dnia w Kensington wysłuchałem wersji demo kawałka, który ostatecznie wypadł z albumu. Kawałek był instrumentalny i podczas gdy go słuchałem, Izzy i Steven wykonywali partie głosowe. Urywek tekstu – „With your bitch slap rappin’ and your cocaine tongue you get nothin’ done” – miał pojawić się we wkładce do płyty, a cała piosenka, zatytułowana „You Could Be Mine”, w 1991 roku została włączona do „Use Your Illusion II”.

       28 czerwca odbył się trzeci i ostatni występ w Marquee. Wkrótce potem londyńska przygoda dobiegła końca i zespół wrócił do Los Angeles. Strategia Alana Nivena okazała się strzałem w dziesiątkę: Guns N’ Roses podbił zarówno angielskich fanów, jak i krytyków muzycznych. Kiedy 21 lipca ukazał się „Appetite For Destruction”, w Anglii czekało go znakomite przyjęcie. Jeden z recenzentów napisał o nim, że jest „bardziej niewybredny i zdarty niż uda dziwki”. W gruncie rzeczy był najlepszym albumem hard rockowym od czasów „Back In Black” AC/DC. I trudno było oprzeć się wrażeniu, że nalepki z napisem „Parental advisory” zostały wymyślone specjalnie dla niego. W dziewięciu z dwunastu piosenek pojawiały się bezpośrednie nawiązania do seksu, w czterech była mowa o narkotykach, w czterech o alkoholu, a w trzech – o burdach.

       „Appetite” był głośny, wulgarny, obraźliwy… i dumny z tego, że taki właśnie jest. Przede wszystkim jednak nie był jednowymiarowy. „Śpiewam w pięciu czy sześciu różnych tonacjach, dlatego na tej płycie nie ma dwóch podobnych do siebie piosenek”, powiedział mi Axl w Los Angeles. A jaką miał skalę głosu! Ryczał jak policyjna syrena w „Welcome To The Jungle”, pieklił się w „You’re Crazy”, odsłaniał swoją romantyczną stronę w „Sweet Child O’ Mine”. Na całej płycie nie popełnił najmniejszego uchybienia, dopracował każdą błahostkę. „Axl wiedział, czego chciał”, stwierdził producent albumu, Mike Clink. „Wiedział to instynktownie”.

       Clink był w pewnym sensie zapomnianym bohaterem „Appetite For Destruction”. Po latach Alan Niven zdradził: „Nie potrafię wyobrazić sobie drugiego człowieka, który miałby dość cierpliwości, żeby doprowadzić ten album do końca. Gunsi byli tacy pop***ni, że New York Dolls wyglądało przy nich jak Bon Jovi!”. Clink, który wcześniej pracował między innymi przy „Eye Of The Tiger” zespołu Survivor, powiedział po prostu: „Zmusiłem ich do ciężkiej pracy. Miałem jedną zasadę: żadnego alkoholu i żadnych narkotyków w studiu. Jeżeli kiedykolwiek zdarzyło im się w studiu ćpać, umknęło to mojej uwagi”.

       Alan Niven nie wiązał z albumem zbyt wielkich nadziei. „Byłem pewien, że jeśli uda się ich utrzymać w ryzach, mogą zdobyć złotą płytę”. W Ameryce oznacza to sprzedaż pół miliona egzemplarzy. Mike Clink był nieco większym optymistą. Wiedział, że „Sweet Child O’ Mine” stanie się dla zespołu czymś w rodzaju tajnej broni. Upatrywał w nim materiału na wielki hit. „Ta piosenka była magiczna. Słuchając jej, miałem gęsią skórkę”. Pewnego dnia zapowiedział Zutautowi, że album sprzeda się w liczbie dwóch milionów egzemplarzy. Zutaut miał inne zdanie – uważał, że dobije do pięciu milionów.

       Tak czy inaczej, pierwsze dane nie nastrajały zbyt optymistycznie. W Anglii rozeszło się 10 000 egzemplarzy. W październiku 1987 zespół wrócił do Wielkiej Brytanii i zagrał pięć koncertów w teatrach o pojemności dwóch, trzech tysięcy miejsc. To było odważne, ale konieczne posunięcie. Początkowo Gunsi mieli otwierać koncerty Aerosmith, jednak ci ostatni zrezygnowali z trasy, kiedy sprzedaż albumu „Permanent Vacation” w Stanach Zjednoczonych mocno podskoczyła. Ostatecznie do Anglii zawitała inna rockowa kapela z Los Angeles – Faster Pussycat.
       Pojechałem aż do zimnego, deszczowego Manchesteru, żeby zobaczyć debiut Guns N’ Roses w Apollo. Oprócz mnie zjawiło się zaledwie około tysiąca osób. Balkony świeciły pustkami. Ale to nie zbiło chłopców z pantałyku – zagrali świetny koncert (pierwszą piosenką było „It’s So Easy”), a i potem, za kulisami, dopisywały im humory. Axl pokazał mi upominek od fana, który przyjechał na występ aż ze Szkocji. Był to bilet na koncert, który nigdy się nie odbył: Aerosmith i Guns N’ Roses w teatrze Playhouse w Edynburgu.

       Trasa zakończyła się koncertem w Hammersmith Odeon w Londynie. Prawie wszystkie bilety na to wydarzenie zostały wyprzedane. Na scenie Axl długo opowiadał o przyjacielu, który zmarł w tamtych dniach w Nowym Jorku. Był nim Todd Crew. Todd towarzyszył zespołowi podczas pierwszej angielskiej trasy, ale nie obejrzał debiutanckiego występu w Marquee, ponieważ tuż przed nim upił się do nieprzytomności. Zmarł w wyniku przedawkowania. Zespół zadedykował mu „Knockin’ On Heaven’s Door” Boba Dylana.

       Heroina kładła się cieniem na całym „Appetite For Destruction”. Pojawiła się w „My Michelle” – historii przyjaciółki Axla, Michelle Young, której matka przedawkowała. Pojawiła się w „Mr. Brownstone” – piosence zawdzięczającej tytuł znanemu dealerowi z Los Angeles. Pojawiła się w „Paradise City” – kawałku, którego zrąb dziewiętnastoletni Duff McKagan stworzył w Seattle, gdy mieszkał z uzależnioną od narkotyków dziewczyną i marzył o tym, żeby czmychnąć do Los Angeles. „Oczywiście kiedy już tam dotarłem”, przyznał potem ironicznym tonem, „trafiłem do zespołu, w którego skład wchodziło aż trzech narkomanów!”. Ale nawet śmierć drogiego przyjaciela, jakim niewątpliwie był Todd Crew, nie okazała się wystarczającą motywacją do przejścia na odwyk. „Slash, Izzy i Steven całkowicie stracili głowę”, zdradził Duff jakiś czas później.
       Plany zespołu raczej nie sprzyjały walce z nałogiem. W listopadzie Gunsi mieli wyruszyć w trasę po Stanach z Motley Crue, którego lider, Nikki Sixx, był znany z narkotykowych ekscesów. Zestawienie Crue z GNR wydawało się gwarancją nieszczęścia, ale jakimś cudem nikt nie przypłacił go życiem. Sixx przedawkował i otarł się o śmierć dopiero w kilka dni po tym, jak trasa dobiegła końca. Stało się to w Los Angeles, w trakcie imprezy, w której wziął udział również Slash. Gitarzysta utrzymywał jednak, że niczego nie zauważył: „Nie miałem pojęcia, że Nikki przedawkował, bo w tamtym czasie leżałem w wannie, pijany do nieprzytomności”.
       Wkrótce potem został wysłany na odwyk na Hawaje. „Spędziłem osiem dni w piekle!”, wyznał mi później. Ale potrzeba było jeszcze dwóch lat, żeby Slash zdał sobie sprawę z powagi sytuacji. Zrobił to, kiedy jego przyjaciel z dzieciństwa, Steven Adler, zapłacił za swoje uzależnienie rolą perkusisty i wszystkimi marzeniami, które się z nią wiązały.

       W lutym 1988 roku Gunsi znów byli na trasie, tym razem jako headlinerzy. Grali w amerykańskich teatrach. Kiedy koncert w Phoenix, w Arizonie, został odwołany, pojawiły się głosy o rozłamie w zespole. Mówiono, że Axl przepadł jak kamień w wodę, a kiedy 24 godziny później wreszcie się zjawił, usłyszał od kolegów, że zostaje zwolniony. Do zespołu powrócił dopiero po trzech dniach, dzięki naleganiom Slasha i Izziego.
       Jeżeli wierzyć pogłoskom, Guns N’ Roses znalazł się nad przepaścią właśnie w chwili, gdy drzwi do sukcesu wreszcie stanęły otworem. Dzięki licznym koncertom i kampanii w MTV „Appetite For Destruction” zaczął zawrotnie szybko piąć się w górę w zestawieniu „Billboardu”. W maju 1988, kiedy zespół koncertował z Iron Maiden w Ameryce Północnej, płyta okryła się złotem, w czerwcu znalazła się wśród dziesięciu najpopularniejszych albumów w USA, a w lipcu – czyli w rok po ukazaniu się – wspięła się na pierwsze miejsce. Fakt, że zepchnęła ze szczytu politycznie poprawną Tracy Chapman, nadawał temu sukcesowi szczególnego smaku.

       23 lipca, w dziewięć miesięcy po naszym pierwszym spotkaniu, dołączyłem do zespołu w Dallas, w Teksasie. Gunsi koncertowali z Aerosmith. Sen o dwóch łączących siły gigantach rocka wreszcie stał się rzeczywistością – niestety tylko w Stanach, a nie w biednej, starej Anglii. Moim zadaniem było napisanie dla „Sounds” artykułu, który przygotowałby grunt pod występ Guns N’ Roses na Monsters Of Rock w Donington. Koncert miał się odbyć 30 sierpnia.

       Zespół zamieszkał w luksusowym Four Seasons, pięciogwiazdkowym hotelu, którego goście mieli do dyspozycji nawet prywatne pole golfowe. Izziego i Douga Goldsteina zastałem w barze. Szukali ochłody przed skwarem, jako że tamtego popołudnia temperatura dochodziła do 38 stopni. Goldstein zżymał się na Stevena i Duffa, którzy rano przywłaszczyli sobie dwa gokarty i postanowili urządzić wyścigi na polu golfowym, i to akurat w czasie, kiedy Goldstein rozgrywał tam partyjkę. „Zachowywali się, k***a, jak Banana Splits!” [postacie z filmów animowanych Hanny i Barbery – przyp. tłum.].
       Izzy zapytał, w którym pokoju się zatrzymałem, a kiedy poinformowałem go, że wybrałem tańszy hotel, usytuowany w odległości kilku kilometrów, nie posiadał się ze zdumienia. Rzucił wiązankę epitetów pod adresem wytwórni, po czym zaproponował, że z własnej kieszeni opłaci mój pobyt w Four Seasons. Grzecznie odmówiłem, choć nie mogłem nie docenić tego gestu. Izzy uchodził za gbura, ale w gruncie rzeczy był po prostu bardziej zamknięty w sobie niż inni.
Zapytałem, kiedy będę mógł porozmawiać z Axlem. Goldstein nie potrafił mi odpowiedzieć. Wyjaśnił tylko, że Axl „odpoczywał”.

       Tamtego wieczoru Izzy zabrał swoją angielską dziewczynę, Emmę, na koncert Roda Stewarta. Odbył się on w tym samym obiekcie, w którym nazajutrz mieli wystapić Guns N’ Roses i Aerosmith. Był to amfiteatr o pojemności 20 000 miejsc, znany jako Starplex. „To było naprawdę odprężające”, zdradził Izzy następnego dnia. „Trochę jak zażycie metakwalonu”.
Wszyscy pozostali wybrali się klubu, żeby świętować dwudzieste trzecie urodziny Slasha. To znaczy: wszyscy z wyjątkiem Axla, który od momentu przylotu do Dallas przepadł jak kamień w wodę.
       Czy był chory?, zapytałem. Goldstein zaprzeczył.
       Czy zgodzi się ze mną porozmawiać? „Jutro”.

       W klubie wydzielono strefę, do której mieli prawo wstępu jedynie członkowie zespołu, ich sztab oraz 20 czy 30 innych osób, w tym groupies. Odbyłem długą, suto zakrapianą alkoholem rozmowę ze Stevenem Adlerem i basistą Megadeth, Dave’em Jr Ellefsonem. Pogawędka urwała się, kiedy Steven zabrał jakąś dziewczynę do męskiej toalety. I on, i inni byli tam owego wieczoru częstymi gośćmi.
       Kiedy późną nocą wróciliśmy do Four Seasons, Duff zaprosił mnie i fotografa Iana Tiltona do swojego pokoju. Był świeżo upieczonym mężem marzącej o karierze muzycznej Mandy Brix i w Dallas doskwierała mu samotność. Poczęstował nas drinkiem z dodatkiem soku z pomarańczy. Ni stąd, ni zowąd zadzwonił telefon. Slash zapraszał nas do siebie. Zabraliśmy ze sobą drinki i poszliśmy. Slash stanął na progu kompletnie pijany. Jego całym okryciem był przewiązany na biodrach ręcznik. Kiedy wpuścił nas do pokoju, ujrzeliśmy leżącą na łóżku, zupełnie nagą dziewczynę. „Dzięki, że przyszliście!”, wybąkała. Nawet Duff nie wiedział, gdzie podziać oczy. Wyszliśmy najprędzej, jak się dało… choć nie tak prędko, żeby Ian nie zdążył pstryknąć szczęśliwej parze kilku zdjęć.

       Nazajutrz po południu znowu byliśmy w Four Seasons. Mieliśmy udać się na koncert razem z zespołem. Po kilku minutach bezczynnego siedzenia w autobusie zapytałem, czy czekamy na Axla. Izzy potrząsnął głową. Zapowiedział, że Axl zjawi się później. Bolesne skutki nocnych ekscesów sprawiły, że atmosfera nie była zbyt ożywiona. Humory poprawiły się podczas prób. Zagrali kilka starych numerów Stonesów, a Duff – w krótkich spodenkach i kowbojskich kozaczkach – przymierzył nowy kapelusz Iana. Spodobał mu się tak bardzo, że zapytał, czy nie mógłby wystąpić w nim na scenie.
       Souncheck dobiegł końca, a po Axlu nadal nie było śladu. Nikt – ani Goldstein, ani zespół – nie wydawał się tym zmartwiony. Uznałem, że to dziwne. Odkąd spotkaliśmy się po raz pierwszy, Gunsi zachowywali się jak drużyna. Mieli nastawienie „my przeciw całemu światu”. Tymczasem teraz Axl działał według własnego programu. Być może Goldstein miał rację i rzeczywiście odpoczywał. Ale to, co usłyszałem na temat jego rzekomego zwolnienia w Phoenix, nie wróżyło zbyt dobrze. 
       
       Półtorej godziny przed koncertem przeprowadziłem z Izzym i Slashem wywiad. Slash nie posiadał się z radości z powodu olbrzymiego sukcesu zespołu. „To coś, co przeczy istocie współczesnego przemysłu muzycznego”, powiedział z dumą. „Jest chyba oczywiste, do czego w latach osiemdziesiątych dąży ten przemysł: stara się wszystko wygładzać. Cała muzyka zmienia się w coś w rodzaju techno-popu. Włącznie z heavy metalem! My mamy w nosie te standardy. Nawet kiedy gramy dla dwudziestu tysięcy osób, pozostajemy zespołem klubowym. Robimy to, na co mamy ochotę. Taka jest rzeczywistość. A jeśli ktoś przychodzi na koncerty, spodziewając się, że usłyszy przebój za przebojem, to cóż… popełnia duży błąd”.

       Guns N’ Roses musieli jednak przestrzegać kilku reguł. Muzycy z Aerosmith, jeszcze niedawno znani z ekscesów, nie tykali teraz ani narkotyków, ani butelki. W trosce o ich bezpieczeństwo manager zespołu, Tim Collins, przygotował kontrakt, w myśl którego Gunsi nie mogli spożywać alkoholu poza własną garderobą. Powodowani szacunkiem względem idoli, dostosowali się do tych wytycznych. „Nasze stosunki są wyśmienite”, powiedział mi Slash z szerokim uśmiechem. „Ci ludzie przeszli bardzo dużo, a my mamy dla nich wielki respekt. Dorastaliśmy, słuchając ich muzyki. Oni, Stonesi i AC/DC nas ukształtowali. Czy coś mnie dziwi? Chyba to, że są czyści, a o narkotykach lubią tylko rozmawiać. Lubią wiedzieć, co robiliśmy poprzedniej nocy, jak daleko się posunęliśmy”.
„Czasami przychodzisz i myślisz: ‘O k***a!’”, zaśmiewał się Izzy. „Widzisz, jak jedzą arbuzy, jak piją herbatę… Mówią: ‘Cholera, jestem na nogach od dziewiątej rano’, a kiedy pytasz: ‘Jaki towar bierzecie?’, odpowiadają: ‘Nic. Po prostu wstaliśmy o dziewiątej!’”.
       Powiedziałem mu, że niewielu wierzyło, iż Guns N’ Roses przeżyją czternastomiesięczną trasę. A jednak przeżyli. Izzy prychnął. „Ludzie spodziewali się, że nie przetrwamy tygodnia! Zresztą trasy to żaden problem. Gdy przesadzisz za kulisami, masz raptem kilka metrów do autobusu. Jasne, sprawy się komplikują, jeśli przesadzasz zbyt często…”.
       Nie mogłem, oczywiście, nie zapytać o Axla. Spędziłem z zespołem 24 godziny, a mimo to nigdzie go nie widziałem. Slash z miejsca przyjął postawę obronną: „Musisz zrozumieć, że my mamy tendencje do ekscesów. Axl wie, że aby pielęgnować głos, musi trzymać się z dala od dymu, alkoholu i narkotyków. Rzadko z nami wychodzi, bo to, co robi reszta zespołu, jest… hmmm…”.
       „… dość wyniszczające”, dokończył Izzy.
       „Axl trzyma się na uboczu”, ciągnął Slash. „Do wszystkiego podchodzi bardzo poważnie. Udaje mu się zachować równowagę, choć z racji swojej pozycji w zespole nie może pozwolić sobie na zbyt wiele. Gdyby robił to, co my, nie byłby w stanie śpiewać!”.
       Gdy wspomniałem o krążących po Phoenix pogłoskach, Slash wspiął się na szczyty dyplomacji: „Ta historia nas przerosła”, powiedział z westchnieniem. „To przeszłość i nie warto o niej mówić, bo nie ma związku z teraźniejszością”.

       Wróciliśmy do garderoby, gdzie Steven poił się właśnie mleczkiem pszczelim. „Mleczko wspomaga produkcję spermy!”, wytłumaczył.
       Doug Goldstein, co prawda z dużym opóźnieniem, przyniósł Slashowi tort urodzinowy. Napis z różowego lukru głosił: „HAPPY FUCKIN’ BIRTHDAY, YOU FUCKER”. Na torcie znalazła się też paczka ulubionych papierosów solenizanta – czerwonych Marlboro.

       Dwadzieścia minut przed rozpoczęciem koncertu, kiedy Slash i Izzy brzdąkali coś na gitarach akustycznych, a Steven walił pałkami w oparcie krzesła, wreszcie zjawił się Axl. Niedbale przywitał się z kolegami z zespołu, po czym zanurkował za ustawionymi w kącie skrzyniami. Tam, starannie ukryty, rozpoczął celebrowany przed każdym koncertem rytuał. Polegał on na wyśpiewaniu na całe gardło „The Needle Lies”, kawałka z albumu „Operation: Mindcrime” zespołu Queensryche. Prawdziwe znaczenie tytułu tej piosenki nie było dla nikogo tajemnicą.
       Axl wychynął ze swojej kryjówki w chwili, gdy wokalista Aerosmith, Steven Tyler, wszedł do garderoby. Wokół zapanował wielki popłoch; wszyscy, którzy mieli w rękach piwo, gwałtownie próbowali je gdzieś schować. Tyler zdawał się nie zwracać na to uwagi: chciał tylko pogratulować twórcom „Appetite For Destruction” pierwszego miejsca na liście najpopularniejszych albumów. Uściskał wszystkich po kolei i wyszedł. Axl znowu czmychnął, a kiedy powrócił, nie miał już na sobie dżinsów i koszulki, tylko kostium sceniczny: skórkowe kozaczki i szelki, kurteczkę i kapelusz z szerokim rondem.
       Zdziwił się na mój widok. Podszedł, brzękając bransoletkami, i poświęcił mi kilka minut. Nie było czasu na wywiad z prawdziwego zdarzenia. Krótko opisałem, co Slash i Izzy powiedzieli niedawno na jego temat, i wydawało się, że moja opowieść przypadła mu do gustu. Sprawiał wrażenie roztargnionego, co tłumaczyłem przedkoncertowym napięciem. Ale nawet kiedy wraz z resztą zespołu stanął przed obiektywem Iana Tiltona, dostrzegałem między nimi dystans. Stosunki w zespole zmieniły się. Axl zaczął się izolować.

       Tamtego wieczoru Guns N’ Roses wzniósł się na wyżyny. To był najlepszy koncert, jaki widziałem w ich wykonaniu. Chwilami Axl pozwalał sobie nawet na żarty i wymieniał się z Duffem kapeluszem. Jednak ani na moment się nie zdekoncentrował. Aerosmith grał może rolę headlinera, ale to Gunsi podbili publiczność, a Axl sprawował niepodzielne rządy na scenie.
Tuż przed rozpoczęciem koncertu Ian Tilton zapytał Douga Goldsteina, czy może ustawić się z boku sceny i stamtąd pstrykać zdjęcia. „Nie”, brzmiała odpowiedź. „Chyba że chcesz, żeby ktoś wepchnął ci do gardła mikrofon…”. Ian spytał, czy ma to traktować jako żart. Zapewniłem go, że nie.
Gunsi wprawili teksańską publiczność w ekstazę. Obok mnie siedział Tom Araya ze Slayera. Jedną rękę miał złamaną, w drugiej trzymał piwo. Nawet w przerwach między piosenkami musiał krzyczeć mi wprost do ucha – tak wielka panowała wrzawa. Zresztą to, że Araya przyszedł na koncert, było dosyć zabawne. Przecież zaledwie 18 miesięcy wcześniej leciałem do Los Angeles, przekonany, że Guns N’ Roses nie umywa się do Slayera. Teraz Axl i spółka byli na nieporównywalnie wyższym poziomie…


       Guns N’ Roses byli cudownym objawieniem. Mieli świat u stóp. A jednak ich nieprzenikniony wokalista zamykał się we własnym świecie.
       Oczywiście, sława może uderzyć do głowy. Tamtego dnia w hotelowym holu wokół Izziego, Slasha i Duffa zebrała się chmara młodziutkich fanów. Rozdając autografy, Izzy uśmiechał się kpiąco. „Może myślą, że my to Bon Jovi”, szepnął mi do ucha. Kilka chwil później dzieci już nie było. Izzy wydawał się zbity z tropu, dopóki nie odkryliśmy, co tak pochłonęło ich uwagę. Otóż z drugiego końca holu wyłoniła się najnowsza gwiazda – bohater serialu „Drużyna A”, Mr. T.
Jeżeli Gunsi kiedykolwiek potrzebowali lekcji na temat kapryśnej natury show-biznesu, tamtego dnia w hotelowym holu została im ona udzielona.






Źródło:
http://teamrock.com/feature/2017-05-08/what-the-unstoppable-rise-of-guns-n-roses-looked-like-from-the-inside
« Ostatnia zmiana: Września 13, 2017, 01:43:01 pm wysłana przez naileajordan »
"Robiłem to w najlepszej wierze, jak mówił jeden gentleman, który uśmiercił swą żonę, gdyż była z nim nieszczęśliwa."

Offline domino236

  • Atittude
  • ******
  • Wiadomości: 1432
  • Płeć: Mężczyzna
  • Respect: +427
Odp: Paul Elliott – droga GNR do sukcesu (widziana od środka) - cz. 2 i ostatnia
« Odpowiedź #1 dnia: Września 13, 2017, 10:53:42 am »
+1
Dzięki za tłumaczenie obu części.

Artykuły o czasach AFD czy UYI mógłbym czytać godzinami.
Mam nadzieje, że coś tam jeszcze wyszperasz i przetłumaczysz :P

Offline sunsetstrip

  • Scraped
  • **********
  • Wiadomości: 8660
  • 17000 postów
  • Respect: +4380
Odp: Paul Elliott – droga GNR do sukcesu (widziana od środka) - cz. 2 i ostatnia
« Odpowiedź #2 dnia: Września 13, 2017, 04:52:15 pm »
+1
ja mam nadzieje ze cos wyszperasz z czasow ChD, bo tych materialow jak na lekarstwo
NAJBARDZIEJ KONTROWERSYJNY

"I once bought a homeless woman a slice of pizza who yelled at me she wanted soup."
Axl Rose


Offline naileajordan

  • Garden Of Eden
  • ********
  • Wiadomości: 3515
  • Płeć: Kobieta
  • "So never mind the darkness"
  • Respect: +3608
Odp: Paul Elliott – droga GNR do sukcesu (widziana od środka) - cz. 2 i ostatnia
« Odpowiedź #3 dnia: Września 13, 2017, 06:57:12 pm »
0
A ja mam nadzieję, że nt. ChD pojawi się coś więcej w przyszłym roku. Bo na razie to chyba nawet Sherlock Holmes wywiesiłby białą flagę.  :rolleyes:
"Robiłem to w najlepszej wierze, jak mówił jeden gentleman, który uśmiercił swą żonę, gdyż była z nim nieszczęśliwa."

Offline mafioso

  • Marketing
  • Street of dreams
  • *******
  • Wiadomości: 12080
  • Płeć: Mężczyzna
  • Respect: +2221
    • As Koncertowy
Odp: Paul Elliott – droga GNR do sukcesu (widziana od środka) - cz. 2 i ostatnia
« Odpowiedź #4 dnia: Września 19, 2017, 10:17:49 am »
+1
Dzięki za tłumaczenie. Ostatnio warto wchodzić na NTS głównie z powodu artykułów.

 

Tom Zutaut: GNR byli lepsi niż Led Zeppelin [appetitefordestruction]

Zaczęty przez sunsetstrip

Odpowiedzi: 4
Wyświetleń: 4965
Ostatnia wiadomość Lipca 22, 2017, 08:38:51 pm
wysłana przez mafioso