30 lat po ukazaniu się „Appetite For Destruction” Paul Elliott (jedyny angielski dziennikarz, który wziął udział w imprezie lansującej album w Los Angeles) wspomina swoją przygodę z zespołem – od sesji zdjęciowej w Hellhouse, przez pierwsze występy w Anglii, aż po koncert w Dallas z Aerosmith. „Teamrock”, maj 2017 17 marca 1987 roku. Los Angeles.
To był piękny dzień. Słońce świeciło na niebie, gdzieś spoza smogu majaczyła zieleń Hollywood Hills, a Sunset Boulevard rozbrzmiewał popołudniowym gwarem ulicznym. Siedziałem w pokoju hotelowym przy Boulevard w towarzystwie pięciu członków zespołu, który właśnie robił furorę w Los Angeles – Guns N’ Roses. Wokalista Axl Rose rozsiadł się na podłodze, ze skrzyżowanymi nogami i w zarzuconej na nagi tors kurteczce ze sztucznej skóry. Tuż obok gitarzysta rytmiczny Izzy Stradlin wyciągał właśnie kolejnego papierosa z paczki Marlboro Lights. Na łóżku siedzieli Steven Adler (perkusja), Slash (gitara prowadząca) i Duff McKagan (gitara basowa). Ten ostatni zbudził się dopiero w godzinę po rozpoczęciu wywiadu. W powietrzu unosiły się kłęby dymu, na podłodze walały się puste butelki po piwie. Menedżer zespołu, Alan Niven, przycupnął w kącie i czujnie przyglądał się swoim podopiecznym.
Debiutancki album Guns N’ Roses, „Appetite For Destruction”, miał ukazać się tego lata nakładem Geffena, a ja przyleciałem do Los Angeles jako dziennikarz brytyjskiego czasopisma „Sounds”, żeby przeprowadzić z zespołem wywiad. Poprzedniego wieczoru widziałem ich występ w legendarnym klubie Whiskey A Go Go, usytuowanym na Sunset Boulevard, raptem pół kilometra od hotelu. Brzmieli dobrze, a wyglądali jeszcze lepiej. Axl bez wątpienia roztaczał już wokół siebie aurę gwiazdy. A jednak coś w nich mnie nie przekonywało.
Wysłuchałem „Live Like A Suicide” i uznałem, że to dobry materiał, ale zdjęcie na okładce sugerowało, że Guns N’ Roses byli jednym z tych hair metalowych zespołów, od których aż roiło się w Los Angeles. Mieli co prawda cięższe brzmienie niż Poison, lecz to nie wydawało mi się wystarczającą rekomendacją. I chociaż w trakcie wywiadu zarzekali się, że diametralnie się różnią od innych kapel z Los Angeles, to wiedziałem, że każdy zespół mówi to samo. Decydujący miał się okazać album.
W pewnym momencie Slash wyjął ze skórzanej kurtki walkmana i podszedł do mnie. „Posłuchaj tego…”, powiedział. Reszta zespołu wpatrywała się we mnie, kiedy podawał mi słuchawki, ustawiał głośność na maksimum i naciskał „Play”. To, co usłyszałem, było zmiksowaną wersją „It’s So Easy”. I było elektryzujące. Mieszanka Sex Pistols i Aerosmith. Brudna i gniewna. Głos Axla był pełen jadu i w pewnym momencie krzyczał: „Why don’t you just… fuck off!”.
Slash chichotał, wyłączając walkman. Ja uśmiechałem się, oszołomiony. Nie wierzyłem w to, co dopiero usłyszałem. Ta jedna piosenka była sto razy lepsza niż całe „Live Like A Suicide”. Jeżeli reszta była podobna, Guns N’ Roses mogli się stać nie tylko najlepszym zespołem w Los Angeles, ale i najlepszym zespołem na świecie.
„Jesteśmy jedyną prawdziwą kapelą rockową, jaką Los Angeles wydało w ciągu ostatnich dziesięciu lat”, powiedział mi tamtego dnia Axl. „Przed nami był tylko Van Halen”.
Nie mylił się. W 1987 hair metal święcił triumfy, a Los Angeles było jego domem. Motley Crue królował na Sunset Strip, Bad Boys sprzedali miliony płyt. Jednak Izzy Stradlin trafił w dziesiątkę, kiedy określił ich jako „teen metal” – muzykę dla smarkaczy. To samo można było powiedzieć o wypacykowanych muzykach z Poison. „Przez Poison mamy przechlapane”, powiedział Axl z goryczą. „Wszyscy wydają się ich naśladować”.
Gunsi odcinali się od hair metalu. Czuli, że bliżej im do Metalliki, która pięć lat wcześniej przeprowadziła się z San Francisco do Los Angeles, ponieważ w Los Angeles roiło się od zespołów, których członkowie wyglądali – i grali – jak panienki. „Los Angeles uchodzi za idealne miejsce dla homoseksualistów”, stwierdził Slash. „A nam wielu ludzi zarzuca, że jesteśmy pozerami”.
Wiedziałem, że to prawda, bo sam byłem jednym z tych ludzi. Kiedy poprzedniego wieczoru poszedłem do Whiskey, moim oczom ukazały się dziewczyny w minispódniczkach, szpilki, półnagie ciała, okryte właściwie tylko bielizną, i tapirowane włosy rodem z „Dynastii”. Mężczyźni mieli podobne fryzury, a niektórzy – nazywani „chicks with dicks” – byli nawet bardziej umalowani niż kobiety. Taka właśnie publiczność wiodła w Los Angeles prym, a muzycy Guns N’ Roses byli jej nowymi pupilkami.
Lokal Whiskey A Go Go obrósł w sławę. Występy w nim zaliczyło wiele legendarnych zespołów – The Doors, Led Zeppelin, Van Halen, Ramones. Idąc tam, nie wierzyłem jednak, że zobaczę przyszłość rock ‘n’ rolla. Prawdę mówiąc, bardziej interesował mnie inny zespół, z którym też miałem przeprowadzić wywiad – Slayer, mający na swoim koncie świeżo wydany, świetny album „Reign In Blood”. W tamtym czasie wydawało mi się, że Gunsi nie mogą się ze Slayerem równać…
Tamtego wieczoru rolę suportu odegrał Jet Boy. Wokalistą był ubrany na niebiesko Mickey Finn, a na gitarze basowej grał Sam Yaffa. Były muzyk Hanoi Rocks wydawał się zagubiony na scenie, zupełnie jakby rozpad Hanoi wyssał z niego całą radość życia.
Guns N’ Roses uwielbiali Hanoi. Zrozumiałem to już po pierwszej piosence, „Reckless Life”, której punkowo-glamowe brzmienie przypominałoby do złudzenia muzykę Hanoi… gdyby nie pewien zasadniczy szczegół. Podczas gdy Michael Monroe śpiewał na swój sarkastyczno-punkowy sposób, Axl Rose ocierał się bardziej o heavy metal. Krzyczał. Miał tę głębię, której Monroe nigdy nie posiadł. Obaj odznaczali się lekko kobiecym typem urody, lecz Axl roztaczał wokół siebie groźną aurę, był typem człowieka, który może znokautować samym spojrzeniem. Miał nagi tors, pokryte tatuażami ramiona, blada skórę, obłędnie tapirowane włosy… i przyciągał wszystkie spojrzenia, jak magnes.
Slash był jego krańcowym przeciwieństwem. Ukryty za ciemną czupryną, z papierosem w ustach, wyglądał nadzwyczajnie bez żadnego wysiłku. Izzy był Keithem Richardsem Guns N’ Roses, chłodnym i zdystansowanym. Duff McKagan był „punkowy”, wysoki i chudy – dokładnie taki, jacy powinni być gitarzyści basowi. Steven Adler, ze swoimi jasnymi włosami i owłosionym torsem, mógł uchodzić za młodszego brata Davida Lee Rotha. A poza tym był jedynym, który się uśmiechał.
Gunsi podchodzili do muzyki poważnie, to nie ulegało wątpliwości. Ich brzmienie było ciężkie, wygląd właściwy, a piosenki z nowego albumu, które zagrali tego wieczoru – „Welcome To The Jungle”, „It’s So Easy”, „Nightrain” – sprawiały, że cały repertuar kapel pokroju Motley Crue czy Poison odchodził w zapomnienie.
Po występie jeden z przedstawicieli wytwórni Geffena stwierdził, że jego zdaniem Gunsi mieli potencjał, żeby stać się największym zespołem świata. Słysząc to, przypomniałem sobie, co przed moim wylotem do Los Angeles powiedziała mi pewna angielska dziennikarka: „Zrobią wielką karierę. Jeżeli przeżyją”.
Oczywiście, wlokła się za nimi fatalna reputacja. Xavier Russell [w recenzji pierwszego koncertu zespołu z Anglii – przyp. red.] nazwał ich Lines N’ Noses, a krążyły też pogłoski, że przynajmniej trzech z pięciu członków kapeli było uzależnionych od heroiny. Pytanie brzmiało nie tyle: czy Guns N’ Roses spełnią wysokie oczekiwania?, ile: czy będą żyli wystarczająco długo, żeby je spełnić?
„Jedynym powodem, dla którego przypięli nam taką etykietkę, jest to, że członkowie wszystkich innych kapel z Los Angeles to frajerzy”, odparł Slash, kiedy powiedziałem mu, że GNR byli po prostu ostatnim z długiej listy otoczonych złą sławą zespołów rockowych. Slash był pijany i rozdrażniony. Cały dzień spędził na piciu. Zdradził mi, że upijanie się było najlepszym sposobem na kaca, a on po występie w Whiskey ostro imprezował.
Około południa spotkałem się z zespołem w Hyatt House przy Sunset Boulevard. To był jeden z ulubionych hoteli rockmanów. Onegdaj pałkarz Led Zeppelin, John Bonham, przemknął jego korytarzami na motorze, dzięki czemu do obiektu przylgnęło określenie „Riot House”, a basen na dachu zasłynął z tego, że odbyło się przy nim przyjęcie kończące trasę This Is Spinal Tap.
Gunsi czekali na mnie w restauracji na parterze. Odnalezienie ich stolika nie nastręczyło mi żadnych trudności – od razu zauważyłem pięciu długowłosych młodych ludzi, którzy pili jedno piwo za drugim, palili papieros za papierosem i swoim hałaśliwym zachowaniem drażnili pozostałych klientów. Cała piątka miała na nosie słoneczne okulary, chroniące zamglone oczy przed ostrym słońcem południa.
Izzy Stradlin był najbardziej rozmowny. Z wielkim zainteresowaniem chłonął nowinki z brytyjskiej sceny muzycznej. Alan Niven zamierzał zabrać zespół do Anglii. W czerwcu tamtego roku Guns N’ Roses miał dać trzy koncerty w Marquee w Londynie. Niven czuł, że może zdobyć szturmem brytyjską scenę muzyczną, i to jego przeczucie okazało się na wskroś trafne.
Axl Rose przysłuchiwał się wszystkiemu z wielką uwagą, ale sam raczej niechętnie zabierał głos. Ukryty za szkłem okularów, wydawał się nieprzenikniony. Kiedy wreszcie przemówił, jego głos zabrzmiał zadziwiająco nisko, zupełnie inaczej niż ten, którego używał na scenie. Niezwykle skrupulatnie dobierał słowa i było widać, że jest znacznie bardziej trzeźwy niż pozostali. Wyglądał na kogoś, kto nie lubi rzucać słów na wiatr.
Po około godzinie zdecydowaliśmy, że wywiad odbędzie się w moim pokoju w Park Sunset. Hotel mieścił się po drugiej stronie ulicy i wydawało się, że zagwarantuje nam – mnie, chłopakom i Nivenowi – upragniony spokój.
Im dłużej trwała rozmowa, tym bardziej stawało się oczywiste, kto sprawuje kontrolę. Axl był kimś w rodzaju rzecznika zespołu. Slash i Izzy przedstawiali swoje zdanie. Steven, jak to się często zdarza perkusistom, miał niewiele do powiedzenia, a Duff, borykający się z uzależnieniem od alkoholu, po prostu zasnął.
Axl opowiedział mi o tym, jak on i jego przyjaciel z dzieciństwa, Izzy, wyruszyli z Indiany do Los Angeles, żeby tam założyć własny zespół. „Ludzie mówili nam: ‘Jedźcie do Kalifornii, chłopcy’. Kiedy wreszcie przyjechaliśmy, okazało się, że jest o pięć lat za późno. Myśleliśmy, że się tutaj zadomowimy, tymczasem słyszeliśmy tylko: ‘A ci skąd się wzięli?’”.
Zapytałem, czy Los Angeles jest lepszym miejscem niż Indiana. „Musi być!”, odparł Izzy. „Przecież nadal tu jesteśmy!”.
„W Indianie rzeczy mocno się skomplikowały”, wyjaśnił Axl. „Ponad dwadzieścia razy trafiłem za kratki, choć tylko pięć razy był ku temu powód. Jaki? Raz upiłem się na jakiejś imprezie, a nie byłem jeszcze pełnoletni. Zazwyczaj trafiałem do pudła dlatego, że gliny mnie nienawidziły. Krótko mówiąc: nie pałam miłością do tego przeklętego miejsca!”.
Axl nie pałał też miłością do Los Angeles. Twierdził, że kiedy tylko zakończy się pierwsza światowa trasa zespołu, wyprowadzi się. „Muzyczna scena Los Angeles jest martwa. Nasze koncerty otwierały takie kapele jak LA Guns czy Faster Pussycat, i to w pewien sposób wykreowało tutejszą scenę. Ale kiedy któregoś dnia przestaliśmy koncertować, żeby poświęcić się pracy nad płytą, a nasze miejsce zajęły inne zespoły, zauważyłem, że to już nie było to samo. Zabrakło współpracy. My zawsze staraliśmy się pomagać innym, bo zależy nam, żeby tutejsza scena była dobra. Chciałbym włączać radio i nie odczuwać wstrętu względem tego, co słyszę”.
„Na samą myśl o scenie muzycznej Los Angeles zbiera mi się na wymioty”, stwierdził Slash. Steven dodał: „W Los Angeles co najmniej milion osób uważa się za muzyków, ale tylko garstka rzeczywiście zasługuje na to miano”. Axl dorzucił z uśmiechem: „Znamy kolesia, który od około czterech lat pokazuje się w Rainbow i wmawia dziewczynom, że gra w takim czy innym zespole, podczas gdy tak naprawdę nie ma zielonego pojęcia o graniu!”.
Zapytałem chłopaków, jak wiązali koniec z końcem przed podpisaniem kontraktu z Geffenem. „Sprzedawaliśmy narkotyki”, odparł Izzy. „Organizowaliśmy imprezy i podczas gdy jeden z nas zabawiał dziewczynę, pozostali przeszukiwali jej torebkę”. „Nie chciałbym, żeby to głupio zabrzmiało”, wtrącił Slash, „ale to niewiarygodne, ile kobiety potrafią znieść!”.
Slash mówił to z uśmiechem. Za to Izzy był śmiertelnie poważny, kiedy rozmowa schodziła na handel narkotykami. Powoli stawało się dla mnie oczywiste, że Gunsi cieszą się ze swojej fatalnej reputacji. Rzuciłem, że ktoś z wytwórni Geffena powiedział mi, że Guns N’ Roses „brali, co popadło”. Wybuchnęli śmiechem, a Steven pozwolił sobie nawet na żarcik.
Nagle z kąta, w którym Alan Niven siedział z nosem wetkniętym w „LA Times”, dobiegł szelest papieru, i natychmiast zapadła cisza. Axl szybko zamknął temat narkotyków. „Tak, bierzemy, co popadnie – w każdym tego słowa znaczeniu. Bierzemy, ile tylko się da, z tego, czego słuchamy, co widzimy, co robimy…”.
Czy Niven rzeczywiście wysłał mu jakąś zawoalowaną wiadomość? Tego nigdy nie było mi dane się dowiedzieć. Jednak Axl bez wątpienia nie był w ciemię bity, a w trakcie wywiadu dowiódł też, że jest znacznie inteligentniejszy od większości wokalistów rockowych. Tym, co najbardziej mnie zaskoczyło, było jego szerokie spojrzenie na muzykę. Zdradził, że wzorem dla GNR było Aerosmith: „Myślę, że oni są największym zespołem rockowym, jaki wydała Ameryka. Zawsze ceniłem w nich to, że nie są ludźmi, których po kłótni chciałoby się spotkać w ciemnej uliczce. Podoba mi się to nastawienie. K***a, to jedyny amerykański zespół, który warto naśladować!”.
Axl powiedział też: „W zeszłym roku wydałem ponad 1300 dolarów na kasety. Było tam wszystko, od Slayera po Wham!. Wsłuchiwałem się w wokal, w szczegóły techniczne, melodie…”. Doprawdy niewielu muzyków rockowych przyznałoby, że kupiło album Wham!. U schyłku lat osiemdziesiątych niewielu doceniało też muzykę Lynyrd Skynyrd. Axl był w tym wąskim gronie. Twierdził, że Lynyrd Skynyrd byli jego inspiracją przy tworzeniu „Sweet Child O’ Mine”. „W Indianie”, powiedział, „Lynyrd Skynyrd są uważani za bóstwa… i to do tego stopnia, że niemal ich znienawidziłem! A jednak przy tworzeniu ‘Sweet Child’ wysłuchałem kilku ich kaset. Chciałem nadać piosence tego niewinnego, intymnego charakteru”.
W osłupienie wprawiły mnie zarysowane przez Axla plany co do przyszłości zespołu. „Obmyśliliśmy już nasze przyszłe posunięcia, to, w którą stronę będziemy się rozwijać. Ten album będzie naszą przepustką do sławy”. Mówił tak, jak gdyby chodziło o podbój świata, ale kiedy Slash puścił mi „It’s So Easy”, sam zacząłem wierzyć, że im się uda.
Następnego dnia, około godziny trzeciej po południu, zjawiłem się w towarzystwie fotografa „Sounds”, Grega Freemana, w lokalu, w którym Gunsi mieszkali i który był „pieszczotliwie” określany jako „Hellhouse”. Był to dwupoziomowy barak, położony w spokojnej uliczce nieopodal wiecznie zakorkowanego Santa Monica Boulevard. Biała farba całymi płatami odrywała się od drewnianych ścian, a trawnik wołał o pomstę do nieba – i trudno się dziwić, skoro nagminnie parkowały na nim samochody.
Duff i Slash siedzieli przed drzwiami i pili piwo. Mieli za sobą kolejną ciężką noc. Bawili się w Cathouse, najpopularniejszym klubie rockowym w Hollywood, ale kiedy zdewastowali tamtejszą salę bilardową, wyrzucono ich na ulicę. „Zawinił Jim Beam!”, poinformował mnie Slash.
Kilka minut później przed dom wyszli pozostali. Axl miał na sobie kurtkę i spodnie z czarnej skóry, czapkę z daszkiem i nieodłączne kozaczki. Dał się sfotografować na Harleyu Davidsonie, a potem reszta zespołu dołączyła do niego na zdjęcia grupowe. Podczas gdy fotograf pstrykał kolejne zdjęcia, z głośników roznosiły się ogłuszające dźwięki albumu. Każdy kawałek był jak eksplozja – „It’s So Easy” nie było, oczywiście, jedynym arcydziełem na tej płycie.
Jakieś pół godziny po rozpoczęciu sesji zjawiła się policja. Po drugiej stronie ulicy zaparkowały trzy wozy. Jeden z funkcjonariuszy podszedł do nas nieśpiesznym krokiem i zapytał z kpiącym uśmiechem: „Impreza, co?”. „Zabrakło nam piwa”, odparł Duff znużonym głosem. Wtedy policjant powiedział, że ktoś z sąsiedztwa poskarżył się na hałas, i ostrzegł, że za 20 minut wróci sprawdzić, jak wygląda sytuacja. Już miał wsiąść z powrotem do wozu, gdy Axl zapytał: „Hej, co byś powiedział, gdybyśmy zrobili sobie kilka zdjęć przy samochodzie?”. Policjant nie miał nic przeciwko, a zespół ustawił się przy masce. „Już trzeci raz z rzędu natykamy się na ugodowe gliny”, oświadczył Axl z szerokim uśmiechem.
Kiedy godzinę później opuszczaliśmy Hellhouse, policjanci jeszcze się nie zjawili. Czułem jednak, że nie każą na siebie długo czekać.
Tak czy inaczej, udręki sąsiadów miały się niebawem skończyć – parę tygodni później Gunsi zmienili adres. Następne dwa lata spędzili w trasie. Jeździli po świecie i rozpętywali piekło wszędzie, gdzie się zjawili. Pierwszym przystankiem był Londyn.
Zła sława zawsze była o krok przed nimi. 6 czerwca 1987 roku na łamach „Daily Star” ukazał się artykuł, którego autor zapowiadał rychłe zjawienie się „zapijaczonych rockmanów”, Axla zaś określał mianem „mordercy psów”. „Brzydzę się pudlami”, powiedział kiedyś Rose ironicznie. „Na ich widok budzą się we mnie mordercze instynkty”. Dziennikarzom „Daily Star” najwyraźniej umknął żartobliwy ton jego wypowiedzi.
W gazecie pojawiły się ponadto wzmianki na temat wizyty policjantów w „obskurnej kryjówce” zespołu (chodziło, rzecz jasna, o Hellhouse), która to wizyta zakończyła się „gwałtowną awanturą”. Axl miał po niej trafić na oddział intensywnej terapii, gdzie spędził trzy dni. Rose przyznał, że nie wszystko w tej historii było wyssane z palca: „Jeden z policjantów uderzył mnie w głowę. Sądzę, że straciłem przytomność. Dwa dni później obudziłem się w szpitalu, podłączony do elektrod”.
Oczywiście nie wszyscy policjanci z Los Angeles byli względem Axla „dobrze usposobieni”. Wokalista wolał „łagodną rękę” angielskich funkcjonariuszy, z którymi los zetknął go 18 czerwca, czyli w przeddzień pierwszego występu Guns N’ Roses w Marquee. Axl wybrał się z Alanem Nivenem i Tomem Zutautem do Tower Records przy Piccadilly Circus. Nabył album zespołu Eagles i właśnie rozsiadał się na stopniach, kiedy dwaj sklepowi ochroniarze poderwali go na nogi. Wywiązała się awantura, a wkrótce potem zjawiła się policja. Axl nie posiadał się ze zdumienia, gdy Niven powiedział do jednego z policjantów: „Puść mnie!”, a ten natychmiast go posłuchał. „W Los Angeles gliny mają gdzieś to, co się do nich mówi”, skwitował rozbawiony Rose. „Ba, przystawiają człowiekowi do skroni pistolet!”.
Gunsi, zwłaszcza zaś Axl, nagminnie wpadali w tarapaty. Pierwszy występ w Marquee nie był wyjątkiem. Wizja zagrania w Anglii, ojczyźnie takich kapel jak Rolling Stones, Queen, Sex Pistols czy Led Zeppelin, była nadzwyczaj ekscytująca. Co więcej, Niven szczegółowo przedstawił Rose’owi i spółce bogatą historię Marquee – klubu, który dorównywał prestiżem Whiskey. Ale tamtego wieczoru część publiczności patrzyła na Guns N’ Roses krzywym okiem. W mniemaniu paru miejscowych zespołów, które uważały Marquee za swoje królestwo, zadufani w sobie Amerykanie zasługiwali na to, żeby ktoś dał im nauczkę.
Po odegraniu „Reckless Life” i kawałka z nowej płyty, nie bez kozery zatytułowanego „Out Ta Get Me”, na scenę spadł deszcz plastykowych kubków i śliny. Do dziś pamiętam, jaki byłem zniesmaczony, kiedy wielka plwocina przykleiła się Izziemu do włosów. Axl kipiał gniewem: „Hej, jeżeli nadal będziecie w nas czymś rzucać, zejdziemy ze sceny!”. Odpowiedziały mu chóralne gwizdy, ale po trzeciej piosence, „You’re Crazy”, wrogość odeszła w niepamięć. Guns N’ Roses zdało egzamin.
Wokalista The Cult, Ian Astbury, był pod takim wrażeniem, że po występie udał się za kulisy i zaprosił Gunsów na wspólną trasę po Ameryce. Jednak dziennikarz „Sounds”, Andy Hurt, nie podzielał jego entuzjazmu. Po lekturze jego recenzji – głos Rose’a został w niej porównany do pisków chomika, na którym zatrzasnęły się drzwi – Axl wpadł w furię i wraz z resztą zespołu wybrał się do siedziby „Sounds” w Mornington Crescent, w północnej części Londynu. „Andy Hurt?” [ang. słowo „hurt” znaczy tyle co „zraniony, cierpiący”], „z pewnością taki będzie, kiedy go dorwę!”. Jednak recenzenta nie było akurat w redakcji i Axl musiał się zadowolić ostrzeżeniem innego dziennikarza.
Następnie muzycy udali się do pobliskiego pubu. Czytając kartę dań, zauważyli coś, co wzbudziło ich czujność. Kilka dni później, kiedy odwiedziłem ich w apartamencie, który wynajęli w Kensington, Axl zapytał: „Co to, k***a, jest Spotted Dick?!” [coś w rodzaju puddingu, którego nazwa może budzić dwuznaczne skojarzenia – przyp. tłum.]. Trudno było się dziwić jego reakcji. Postanowiłem nie wspominać mu o Faggots [kolejne danie o dwuznacznej nazwie, rodzaj angielskich pulpetów – przyp. tłum.]. To słowo miało powrócić później, w kontrowersyjnej piosence „One In A Million”.
Ciąg dalszy nastąpi...Źródło:
http://teamrock.com/feature/2017-05-08/what-the-unstoppable-rise-of-guns-n-roses-looked-like-from-the-inside