Wywiad został przeprowadzony po koncercie Guns N’ Roses w Dubaju. Leslie West i Slash od dawna szanowali się wzajemnie jako artyści, ale bliższą znajomość zawarli dopiero w 2012 roku, kiedy to Leslie zaproponował Slashowi zagranie w piosence „Mudflap Mama”.
„Slash był genialny”, West nie posiadał się z zachwytu. „To, co wychodzi spod jego palców, jest niesamowite. On żyje rockiem od rana do nocy. Niewielu jest takich jak on”.
Slash nie pozostawał w tyle: „Jakkolwiek banalnie to brzmi, Leslie jest jednym z tych muzyków, których rozpoznaje się od pierwszej nuty. To mistrz riffów. Ma świetne brzmienie i własny styl – czyli wszystko, do czego dąży każdy gitarzysta”. Leslie West: Pamiętam, że w „Rolling Stone” pojawiła się lista największych gitarzystów wszech czasów. Ja znalazłem się na miejscu 66, a ty – na 65. Kiedy ci o tym powiedziałem, odparłeś: „To, że znalazłem się na tej liście, to tylko kwestia szczęścia”.
Slash: Rzeczywiście.
West: Tamtego dnia powiedziałem sobie: “Oto dlaczego Slash jest tym, kim jest”. Nie zawracasz sobie głowy takimi głupotami. Pozwól, że zapytam: jak zrodziła się twoja muzyczna pasja?
Slash: Dużo zawdzięczam mojej rodzinie. Urodziłem się w Hampstead, w Londynie, a mój ojciec był wielkim fanem rock n’ rolla. Podobnie jak jego bracia. Od najwcześniejszych lat słuchałem Who, Yardbirds, Stonesów, Beatlesów i Moody Blues – czyli wszystkiego, co było wówczas popularne. Mojemu ojcu i jego braciom podobało się ciężkie granie.
Moja matka też uwielbiała muzykę. W końcu spakowaliśmy walizki i przeprowadziliśmy się do Los Angeles. Moi rodzice podjęli pracę w środowisku. Matka projektowała stroje dla wielu artystów, a ojciec pracował dla Davida Geffena.
Często chodziłem z rodzicami do Troubadoura i Forum. Uwielbiałem słuchać występujących tam zespołów, ale mimo że wyrosłem w takim otoczeniu, nie miałem muzycznych ambicji. Po raz pierwszy sięgnąłem po gitarę w wieku lat piętnastu, i to tylko dlatego, że Steven Adler na niej grał. Lubiliśmy udawać, że gramy kawałki Cheap Trick i Aerosmith. Aż pewnego dnia powiedzieliśmy sobie: „Założymy zespół”.
Steven grał na gitarze, więc ja postanowiłem sięgnąć po gitarę basową. Kiedyś wybrałem się do szkoły muzycznej i odbyłem rozmowę z jednym z tamtejszych nauczycieli. Miał w rękach gitarę, a kiedy zaczął grać „Sunshine of Your Love”, zdecydowałem: „Właśnie to chcę robić!”. Odpowiedział: „Ok, ale to nie jest gitara basowa, tylko zwykła gitara”.
Wiedziałem, że moja babcia miała gdzieś w szafie starą hiszpańską gitarę. Instrument miał tylko jedną strunę, ale zacząłem na nim grać. Potem zaniosłem go do nauczyciela muzyki, a on pokazał mi, jak zakładać nowe struny. Poza tym nauczył mnie podstaw. Po każdej lekcjach puszczaliśmy płyty, a on grał do nich riffy. Pomyślałem: „K***a, ja też chcę to robić”. I robiłem.
West: Moja babcia też miała hiszpańską gitarę. Była ogryziona przez myszy czy inne stworzenia i miała cztery struny. Próbowałem na niej grać. Pewnego dnia mój wujek powiedział: „Dajcie mu ukulele”. I przez pewien czas grałem na ukulele. Ale żeby grać kawałki w stylu Cream, potrzebna jest gitara. Jaki był twój pierwszy zespół? Tidus Sloan?
Slash: Tak, to mój pierwszy zespół. Nie wiedziałem, co znaczy ta nazwa. W szkole średniej miałem przyjaciela, który słuchał Stonesów i radził sobie z gitarą znacznie lepiej ode mnie. Nazywał się Philip Davidson. Miał Stratocastera, amplifikator i potrafił grać kawałki Deep Purple. Dla mnie był kimś w rodzaju boga. Jego rodziców prawie nigdy nie było w domu, więc robiliśmy tam suto zakraplane piwem imprezy i broiliśmy, ile się dało. Pewnego dnia obiły mi się o uszy słowa
tidus sloan i pomyślałem, że to świetna nazwa dla zespołu. Dzisiaj już nie pamiętam, jak to dokładnie było. Myślę, że Philip powiedział coś podobnego, a ja źle go zrozumiałem.
West: Kiedy ty i Steven założyliście Road Crew?
Slash: Po tym, jak zacząłem grać na gitarze, Steven przerzucił się na perkusję. Nie widywałem go przez prawie dwa lata, ale później znów zaczęliśmy się spotykać. Założyliśmy zespół, który szybko się rozpadł. W tamtym czasie na horyzoncie pojawił się Duff McKagan. Był nam potrzebny basista, a on odpowiedział na ogłoszenie, które zamieściłem w gazecie.
West: Chodziłeś do szkoły Fairfax. Pamiętam, że ktoś organizował tam przedstawienie dla bezdomnych, a ja pomyślałem: „Jak bezdomni zdobędą pieniądze na bilet?”. Nie wiedziałem, że tak naprawdę chodziło o zbiórkę pieniędzy na pomoc bezdomnym.
Slash: Rzeczywiście. Chodziłem do Fairfax. W tamtym czasie w West Hollywood popularnością cieszyły się zespoły metalowe. Roxy, Whiskey, a także Starwood.
West: Sunset Strip tętniło muzycznym życiem. Byłeś na przesłuchaniu do Poison, prawda? Dlaczego nic z tego nie wyszło?
Slash: W tamtym czasie zakładałem jeden zespół za drugim i szukałem ludzi, z którymi mógłbym tworzyć nową muzykę. Nie potrafiłem jednak znaleźć dobrego wokalisty, a zły wokalista może zniszczyć nawet najlepsza kapelę. Dlatego grałem bez wokalisty. Pewnego dnia Matt [Smith] – gitarzysta Poison, czyli zespołu, z którym muzycznie nic mnie nie łączyło – zadzwonił do mnie i powiedział, że rzuca zespół i wraca do Pensylwanii. Potrzebował zastępcy. Przemyślałem to, a w końcu postanowiłem schować dumę do kieszeni i pójść na przesłuchanie. Poison był podówczas najpopularniejszym zespołem na Sunset Strip i miałem nadzieję, że trochę z nimi pogram. Nauczyłem się czterech ich piosenek i muszę powiedzieć, że poszło mi rewelacyjnie. Jednak dzieliło nas wszystko – włącznie z poglądami na stroje i wizerunek. Wiedziałem, że się tam nie zadomowię. Zapytali mnie, czy zamierzam wychodzić na scenę w dżinsach i zwykłej koszulce, a odpowiedziałem: „Tak”. Nawet gdyby tego dnia przyjęli mnie do zespołu, nie wytrzymalibyśmy razem zbyt długo. Po prostu nie byłem dla nich odpowiedni.
West: Wiele ówczesnych zespołów przykładało ogromną wagę do wizerunku. Ale co ci po ubraniach, skoro piosenki pozostawiają wiele do życzenia?
Slash: Cały tamten okres był bardzo interesujący. Dla ówczesnej metal glamowej sceny Hollywood liczyła się nie tyle muzyka, ile stroje i wizerunek. Nie znosiłem takiego nastawienia. Guns N’ Roses to owoc naszej pogardy dla tamtej sceny. Dlatego się do siebie zbliżyliśmy. Naszymi idolami byli Bowie, Aerosmith, Stonesi. W głębokim poważaniu mieliśmy kredki do oczu i garderobę.
West: Po raz pierwszy zagrałeś z Axlem w Hollywood Rose. Czy tak?
Slash: Tak, to był nasz pierwszy wspólny zespół. Przed moim przyjściem skład kilkakrotnie się zmieniał. Początkowo grał w nim Izzy, ale doszło do spięcia i odszedł. Zostaliśmy: ja, Axl, Steven Adler i Steve Darrow. Zagraliśmy razem parę koncertów, ale nie trwało to długo. To był raczej impuls do tego, co stało się potem.
West: Czy jakieś piosenki Hollywood Rose znalazły się na “Appetite for Destruction”?
Slash: Jedna z piosenek powstała jeszcze wcześniej. Mam na myśli „Anything Goes”. To prawdopodobnie najbardziej tajemniczy kawałek na „Appetite”. Przeszedł wiele metamorfoz, zanim znalazł się na płycie. Izzy i Axl grali go jeszcze przed moim pojawieniem się w zespole. Jest też na płycie inna świetna piosenka. Nosi tytuł „Rocket Queen”, a jej zrąb powstał w czasach Road Crew – kapeli, w której grałem razem z Duffem i Stevenem.
West: Czy podczas tworzenia “Appetite” zawsze zaczynałeś od riffów?
Slash: Zawsze. Od początku pociągały mnie riffy w stylu Cream, Led Zeppelin, Mountain. Wszystko, co ocierało się o soul.
West: Twoje riffy do „Sweet Child O’ Mine” i „Welcome To The Jugle” są niesamowite. Reszta piosenek – i zwrotki, i refreny – wydają się tworzyć z riffami fantastyczną całość.
Slash: Pamiętam, że podczas jednej z prób Axl zapytał mnie o riff, który stworzyłem, a z którego później miała powstać „Welcome To The Jungle”. Zagrałem go, a pozostali dołożyli coś od siebie. Tym sposobem narodziła się ta dziwnie zaaranżowana piosenka. Zresztą nie sądzę, żeby chociaż jeden kawałek na „Appetite” miał tradycyjną aranżację – właśnie dlatego, że każdy z nas dorzucał coś od siebie. Zarzucałem riffem, a potem piosenka zaczynała żyć własnym życiem. To wszystko odbywało się bardzo spontanicznie.
Izzy stworzył riff, z którego później narodziła się „Out Ta Get Me”. Któregoś dnia po prostu go zagrał, a ja z miejsca go podchwyciłem. W ten sposób komponowaliśmy piosenki.
West: Nie ma nic lepszego dla zespołu niż wspólne granie. U nas, w Mountain, tego zabrakło.
Slash: Tak, w ten sposób wszystko się zaczyna. Od muzyków, którzy zamykają się w jednym pokoju, żeby grać. Kiedy przychodzi sława, trudno powrócić do tych korzeni. Nagle zewsząd pojawiają się ludzie, którzy próbują narzucać swoje wizje. To nieuniknione. Nie wiesz, kto to będzie, ale wiesz, że na pewno się pojawi. I wtedy trzeba walczyć o zachowanie własnej tożsamości. Człowiek próbuje pójść na kompromis, ale instynkt podpowiada mu, że to, co robi, nie jest właściwe.
West: Mieliście talent, wielkie ambicje i piosenki. A przede wszystkim – byliście zespołem.
Slash: To, co osiągnęliśmy, zawdzięczamy wyłącznie sobie. Nie było w tym żadnego oszustwa. Oczywiście daleko nam było do monolitu. Teraz, kiedy znowu gramy razem, jesteśmy w stanie o tym rozmawiać i wskazać osoby, które między nas weszły. Wspaniałe jest to, że udało nam się zażegnać dawne spory. Robimy to, co wychodzi nam najlepiej, i cieszę się, że to spotyka się z tak dobrym odbiorem.
https://web.musicaficionado.com/main.html#!/article/leslie_west_interviews_slash_by_joebosso