Koncert Guns N’ Roses od kuchni – Praga, 4 lipca 2017 (z dzienniczka
roadie)
Czym różni się praca przy koncercie Foo Fighters w 02 Arena i koncercie Guns N’ Roses na lotnisku Letnany [w Pradze]? Przy GNR wszystko jest trzy razy większe!
To było wydarzenie na wielką skalę i potrzebna była pomoc setek osób. Ja pracowałem w weekend, a także od rana 4 lipca [2017] do następnego dnia po południu. W tym czasie praktycznie nie miałem przerw.
Przygotowania zaczęły się pod koniec czerwca. Prace nad montażem sceny ruszyły w sobotę 1 lipca. Wtedy też robotnicy zostali podzieleni na dwie grupy – jedna z nich budowała scenę, a druga, złożona głównie z miejscowych, wykonywała pomniejsze prace i po prostu była w odwodzie. Członkowie pierwszej grupy zarabiali, rzecz jasna, 25% więcej niż ludzie z drugiej, którzy czasami nie mieli nic do roboty. Chodziły nawet słuchy, że zabijali nudę, oglądając porno.
Postanowiłem znaleźć zajęcie przy montażu sceny, szybko napotkałem jednak małe trudności. Nasz szef, Vojta Parak, wysłał nam sms z informacją: „Kto jutro chce pracować przy montowaniu sceny dla Guns N’ Roses, musi zaopatrzyć się we właściwe obuwie”. Nie miałem w Pradze zimowych butów, ostatecznie okazało się jednak, że moje Adidas Superstar wystarczą.
W niedzielę przygotowaliśmy cały pierwszy poziom sceny. Przed obiadem musieliśmy przede wszystkim rozciągnąć i przymocować płachty. Nie było to łatwe, ponieważ dął silny wiatr. Jeden z montujących był o krok od tragedii. Słup uderzył go w kark, tuż pod kaskiem. Chłopak upadł na ziemię, ale uderzenie na szczęście nie było zbyt mocne. Pozbierał się, wymamrotał wiązankę przekleństw (zdaje się, że po holendersku) i wrócił do pracy. Tego dnia przytrafiło mu się jeszcze kilka innych małych kontuzji. Zakrwawione bandaże walały się tu i ówdzie.
Zaprzyjaźniliśmy się. Pod koniec dnia dał mnie i mojemu przyjacielowi dość proste zadanie – mieliśmy zamontować z boku sceny metalowe barierki. Trochę to trwało, bo instrukcje co chwilę się zmieniały, a ponadto zależało nam na tym, żeby wykonać polecenie skrupulatnie. Nie chcieliśmy, żeby Axl czy Slash potknęli się z naszej winy.
Wielki dzień 4 lipca miałem zacząć pracę o piątej rano. Niestety, metro się spóźniło i kiedy wreszcie zjawiłem się na miejscu, nikogo tam już nie było. Musiałem czekać przed bramą do szóstej. Scena była praktycznie gotowa i teraz trwały prace za kulisami. Znowu zostaliśmy podzieleni na grupy. Ja trafiłem do tej, która miała zajmować się kablami.
Na początku mieliśmy zamontować żółte plastikowe barierki na kablach pomiędzy sceną a technikiem dźwięku. Później powtórzyliśmy to samo za sceną, a wreszcie poprowadziliśmy kable, który miały zostać podłączone do prądnic w tirach. Jakiś chłopak nieźle się przeraził, gdy nagle spod jednego z tirów buchnęły kłęby pary. Na szczęście skończyło się na strachu.
Kiedy prace dobiegły końca, trzeba było zrobić porządek. Pracowaliśmy pod okiem trzech amerykańskich techników hiszpańskiego pochodzenia. Przynieśli nam metalowe skrzynie. Mieliśmy wyjąć skłębione w nich kable, wyczyścić je i włożyć z powrotem. Otrzymaliśmy szczegółowe wskazówki i nikt nas nie poganiał. Mieliśmy nawet czas żartować i opowiadać dowcipy. Pod koniec jeden z techników, Steven Herrera, poprosił, żebyśmy pracowali z nim również na wieczornej zmianie. Było sporo do zrobienia i mało czasu na udzielanie wskazówek nowym. Następnie technicy poszli za kulisy, żeby uciąć sobie drzemkę, a my dołączyliśmy ekipy montującej scenę.
Otwarcie Teraz musieliśmy wyładowywać sprzęt z tirów. W wolnych chwilach rozmawialiśmy o muzyce i zerkali na techników, którzy akurat montowali perkusję.
Koncert otworzyli Jesse Jo Stark i Biffy Clyro. Wszystko przebiegło bardzo sprawnie. Zdołałem nawet cyknąć kilka szybkich zdjęć, choć kolega napomniał życzliwie: „Staraj się robić to bardziej dyskretnie”.
Biffy Clyro wypadli rewelacyjnie i mieli mnóstwo sprzętu, wydawało się, że nawet więcej niż Guns N’ Roses. Na szczęście mieliśmy dość czasu, żeby poupychać wszystko do tirów. Ilekroć wchodziliśmy na scenę po kolejne elementy, uderzał nas imponujący widok na zgromadzoną publiczność.
Krzątaliśmy się jeszcze wokół tirów ze sprzętem Biffy Clyro, kiedy w odwodzie pojawili się Gunsi. Właśnie wychodzili zza kulis. Ochroniarze kazali nam przerwać to, co robiliśmy, poprzesuwać skrzynie z przejścia i usunąć się na bok. Atmosfera była taka, jak gdyby lada chwila mieli się zjawić Donald Trump, Putin i Madonna.
Gunsi wyłaniali się zza kulis. Ukazały się znajome twarze. Dobrze znane fryzury, biżuteria, kapelusz Slasha. Ustawiłem się z boku, nieopodal sterty skrzyń, wyjąłem komórkę i ukradkiem zrobiłem zdjęcie akurat w momencie, kiedy obok przechodzili Axl i Richard Fortus. Wkrótce potem pojawił się Slash. Wymieniliśmy się spojrzeniami.
Tak się szczęśliwie złożyło, że nikt z ochrony nie przyłapał mnie na robieniu zdjęcia. A jednak po raptem kilku sekundach usłyszałem za plecami: „Ej, żarty sobie robisz? Miałeś szczęście, że nikt cię nie zauważył, bo znalazłbyś się w wielkich opałach!”. Co prawda nie pamiętam, żeby ktoś zakazał nam robienia zdjęć, ale coś mi mówiło, że to nie jest mile widziane. Przeprosiłem, przesłałem sobie zdjęcie na adres e-mailowy, a potem wykasowałem je z telefonu – na wypadek, gdyby ktoś faktycznie kazał je usunąć.
Wtem jakiś gość z Live Nation powiedział: „Chłopcy, nadchodzi ktoś z zespołu. Odsuńcie się!”. Nie mogłem pojąć, skąd brały się te wszystkie obawy o bezpieczeństwo. To wydawało mi się śmieszne. Tym niemniej, ustawiłem się za głośnikami i przysięgam, że nawet nie spojrzałem na Duffa McKagana.
Kiedy ostatni tir Biffy Clyro był już załadowany, ponownie spotkałem człowieka, który mnie upomniał. Okazało się, że przełożony zmył mu głowę i kazał raz jeszcze ze mną porozmawiać.
Guns N’ Roses Byliśmy bardzo rozczarowani, że goście z Live Nation nie pozwolili nam obejrzeć choćby kilku minut koncertu. Przez cały dzień suszyliśmy im o to głowę, ale odmówili kategorycznie: „Rzeczywiście, byłoby miło, ale w przeszłości mieliśmy z tego powodu problemy. Ludzie lubią się zapominać, a my za to płacimy”.
Większość koncertu spędziliśmy za tirami. Szczerze mówiąc, jako nastolatek marzyłem o pracy w Live Nation, ale tamtego dnia cieszyłem się, że moje plany wzięły w łeb. Tego rodzaju praca nie ma nic wspólnego z przysłowiowym rock’n’rollem. Zero rozrywki, ciągła presja, bezustanne uszczypliwe komentarze.
Znużeni siedzeniem za tirami, przenieśliśmy się w pobliże sceny. Chłonąłem wszystkie szczegóły, wymieniłem pozdrowienia z technikami, udało mi się też zamienić kilka słów ze Steve’em. Zapytałem go, czy nie moglibyśmy dostać paru kostek. Zamierzałem podarować jedną z nich mojemu teściowi. „Spoko, zrobię, co będę mógł”, odpowiedział.
Powrót do dżungli Kiedy wybrzmiała ostatnia piosenka, rozpoczął się nieopisany rwetes. Musieliśmy pozbierać osłonki z żółtego plastiku na kable i ustawić je w równym szeregu. Osłonki ważyły swoje i trudno się dziwić, że po ledwie kwadransie ociekaliśmy potem. Następnie przyszła kolej na same kable. Trzeba było je odłączyć i przytrzymać, żeby Steve’owi łatwiej było je pozwijać i umieścić w odpowiednich skrzyniach. Szybko okazało się, że ma w tym niebywałą wprawę.
Niebawem i my, i inne grupy skończyły pracę. Trzy godziny minęły, jak z bicza trzasnął. Steve zawołał nas i serdecznie podziękował. Mnie zostawił sobie na koniec, a kiedy przyszła wreszcie moja kolej, uścisnął mi po bratersku dłoń i wsunął w rękę dwie kostki. „Wybacz, udało mi się znaleźć tylko dwie”, powiedział. „Trzymaj się. Wielkie dzięki i powodzenia!”.
Za kulisami czekała na nas inna pamiątka – koszulki z napisem „Guns N’ Roses Prague Crew”. Niestety ktoś nie zatroszczył się o szczegóły i wszyscy dostaliśmy rozmiar XL.
W nocy długo nie mogłem zasnąć. Ktoś ciągle kręcił się po pokoju. W „stołówce” toczyły się rozmowy, a cementowe podłoże było zimne i nawet ciepły śpiwór nie był wystarczający.
O ósmej obudziło mnie czyjeś chrapanie. Wkrótce potem mieliśmy wrócić do pracy.
Na finiszu Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy ku scenie. Ci, którzy pracowali przez całą noc, właśnie kończyli zmianę. Zadowolone twarze z poprzedniego dnia przepadły bez śladu, nikt już nie miał ochoty na żarty. Myśleli tylko o tym, żeby jak najprędzej dowlec się do łóżek. Guns N’ Roses mieli gdzieś. Niektórzy rzucali nawet uwagi w stylu: „Tyle gównianego zachodu dla paru godzin koncertu!”.
My za to byliśmy w miarę wypoczęci. Jeden z przełożonych, Holender, wezwał nas do pracy. To był surowy, bezpośredni, ale przyzwoity człowiek. Chciał, żeby wszystko zostało zrobione najszybciej, jak się da.
Głównego zrębu sceny już nie było. Naszym zadaniem było rozmontowanie bocznych segmentów i umieszczenie wszystkiego w odpowiednich skrzyniach. Drewniane i metalowe elementy trafiały do tirów. Holender udzielił nam dokładnych wskazówek. Sam też nie uchylał się od pracy – nosił po cztery belki naraz i wściekał się, kiedy ktoś inny nie brał co najmniej dwóch.
Wredny kowboj Wszyscy krzątali się przy rozmontowywaniu pierwszego poziomu sceny. Ni stąd, ni zowąd zjawił się gość w kowbojskim kapeluszu. Mnie i mojemu koledze zlecił łączenie poszczególnych części. Tyle że części były olbrzymie, poza tym nie mieliśmy wystarczającej ilości łączeń. Szło nam koszmarnie, a złośliwe komentarze kierowców tirów – w stylu „Hej, trzeba sprawdzić, co robią te laski” – bynajmniej nam nie pomagały. Były naprawdę w złym guście. Poszedłem do kierowców, którzy mieli odwozić gotowy sprzęt, i poprosiłem o dodatkowe łączenia, ale bez efektu. Niczego też nie wskórałem u innych ekip. Na szczęście napotkałem w końcu nad wyraz życzliwego kierowcę, który po wysłuchaniu mojej opowieści dał mi to, czego potrzebowałem.
Po powrocie usłyszałem od gościa w kowbojskim kapeluszu, że mieliśmy poślizg i wszystko powinno już być w tirach. Miarka się przebrała. Powiedziałem mu, że to on powinien był nam dostarczyć wszystkich materiałów, a potem poprosiłem grzecznie, żeby pokazał, jak należy używać łączeń. Męczył się jakieś dwadzieścia minut, żeby ostatecznie się poddać. W końcu znaleźliśmy jednak odpowiedni patent. Kilka chwil później zawołano nas na obiad.
Ostatnie elementy sceny Po obiedzie staraliśmy się schodzić gościowi w kapeluszu z oczu. Rozmontowaliśmy resztę sceny i umieścili wszystkie elementy w odpowiednich skrzyniach. Holender, który ładował wszystko do tirów, był na skraju wytrzymałości. Czasami zdarzało się, że skrzynie były ładowane nieprawidłowo i coś z nich wypadało. Holender był zbyt zmęczony, żeby się tym przejmować. Niekiedy rozlegał się głośny łoskot – to ciężary miażdżyły dziesiątki plastikowych butelek z wodą.
Kiedy scena wreszcie została rozmontowana, ktoś przyniósł skrzynkę z lodem. Byliśmy w siódmym niebie. Dzieliliśmy się lodem i pili chłodną wodę.
Dzień powoli dobiegał końca. Ktoś powiedział nam: „Chłopcy, jest 15:30. Zapłacimy wam za pracę do 16:00. Niebawem przywiozą jedzenie. Ten, kto zostanie i zje obiad, otrzyma forsę za pracę do 17:00. Im więcej was zostanie, tym lepiej – przynajmniej nie wyjdziemy na bandę dupków”. Została tylko garstka. Większość z nas marzyła już tylko o zimnym piwie.
Źródło:
https://rocknrolljournalist.com/2018/04/roadies-diary-guns-n-roses.html