Duff McKagan w hołdzie Johnny’emu Thundersowi 23 kwietnia br. minęła trzydziesta rocznica śmierci Johnny’ego Thundersa.
Na tę okoliczność magazyn Kerrang!
opublikował wpis, w których Duff złożył hołd swojemu idolowi.
Tekst: Duff McKaganTo musiało być pod koniec 1978 roku. Miałem trzynaście albo czternaście lat i zaczynałem pasjonować się nowym nurtem w muzyce. Był nim punk rock. Czułem, że odkryłem go późno, bo w 1977 roku wszystko się posypało, a ja – będąc wówczas chłopcem – przegapiłem to. Kiedy jest się młodym, wszystko dzieje się bardzo szybko.
Słyszałem o Sex Pistols, w Vancouver mieliśmy DOA. Uwielbiałem też inną kapelę – The Prisoner. Byli także starsi przedstawiciele nurtu punk – Kurt Bloch i Kim Warnick z Fastbacks. Obaj byli dla mnie źródłem inspiracji. W „naszym” sklepie z płytami pracował wówczas Scott McCaughey z The Young Fresh Fellows. To był wspaniały okres!
Kosiłem trawniki i roznosiłem gazety, żeby za zarobione pieniądze móc kupować płyty. Kupiłem krążki Sex Pistols, Vibrators, Generation X, DOA, UK Subs, a także kilka dość osobliwych singli. Aczkolwiek wszystkie większe zespoły pochodziły wtedy spoza Stanów. Kiedy śpiewaliśmy na przykład „White Riot” The Clash, nie mieliśmy pojęcia o zamieszkach w Anglii. Owszem, słyszeliśmy o nich, ale były dla nas czymś w rodzaju obcej rzeczywistości.
A potem zobaczyłem okładkę [płyty] „L.A.M.F.” Heartbreakers i w głowie zaświtała mi myśl: „Taki chcę być!”. Odnajdywałem siebie w tej płycie, a przede wszystkim odnajdywałem siebie w Johnnym.
Odkryłem podobieństwo pomiędzy Johnnym Thundersem i Steve’em Jonesem [z Sex Pistols]. Dowiedziałem się, że wcześniejszy zespół Johnny’ego, New York Dolls, poprzedził Pistolsów, i doszedłem do wniosku, że w takim razie Jonesy musiał czerpać inspirację z twórczości Johnny’ego. Poznałem Dollsów, poznałem Slade, Sweet, T Rex, The Stooges i The MC5, ale Thunders z pewnością był ponad nimi. Nauczyłem się grać „Pirate Love” i do dzisiaj uważam, że to jedna z najpiękniejszych piosenek wszech czasów.
„L.A.M.F.” to niewiarygodna płyta, bo choć możesz opanować poszczególne kawałki, nie opanujesz sposobu, w jaki zespół brzmiał jako kolektyw. Nie możesz usiąść i po prostu zacząć walić w bębny jak Jerry Nolan. W jego grze był pewien swing. Wokal Johnny’ego był jedyny w swoim rodzaju. Ostry, metaliczny… teoretycznie to nie jest ten typ głosu, który chciałoby się usłyszeć ponownie. A jednak się chce. Jest doskonały. A to, co wydobywał ze swojej gitary, Les Paul Junior… i to przy dowolnym wzmacniaczu… było po prostu idealne.
Moja przygoda z koncertami Johnny’ego rozpoczęła się, kiedy po raz pierwszy przyjechał do Seattle. Wydaje mi się, że to było w 1979 roku. Ja sam już wtedy grałem. Razem z Paulem Soldierem – który był ze mną w Ten Minute Warning i The Fartz – graliśmy z nim w Portland. To była katastrofa!
Koncert w Seattle był świetny, podobnie jak ten w Vancouver. Ale Johnny nie mógł przecież rzucić ćpania i kiedy w Portland dostarczono jego działkę, musiał przerwać występ. Nie powiedział tego wprost, ale zostawił zespół na scenie, poszedł się naćpać i po dziesięciu minutach wrócił. Tyle tylko, że przeholował. Dla mnie to była straszna noc.
Pierwszy album solowy Johnny’ego, „So Alone” [wydany w 1978 roku], muzycznie był krokiem naprzód. Steve Jones – z którym miałem okazję zagrać, kiedy już rzuciłem picie – opowiedział mi zakulisowe historie z czasu powstawania tej płyty i… wierz mi, to nie było nic dobrego. Przyjrzyj się ludziom, którzy pojawili się na tamtych sesjach, a zrozumiesz. Phil Lynott i inni… ta płyta była czymś w rodzaju pamiętnika heroinizmu.
Dla mnie ten album ukazał się w idealnym momencie. Wysłuchałem go w 1980 roku, akurat wtedy, gdy moje muzyczne horyzonty zaczynały się poszerzać. Odkryłem Motörhead, AC/DC, Prince’a… Poszerzyłem horyzonty i nauczyłem się dostrzegać różne aspekty życia. Miałem piętnaście lat, ale grywałem z dwudziestolatkami i sporo widziałem. „Alone” zawsze będzie mi się kojarzyć z tamtymi doświadczeniami. Ta płyta była bardziej emocjonalna, bardziej refleksyjna. Pełna historii. Dla mojego pokolenia była tym, czym dla innych były albumy Boba Dylana.
W tamtym momencie Johnny miał wszystko. Spojrzenie, piosenki, zuchwałość. Był inny niż Motörhead. Lemmy też był zuchwały, ale poza tym w niczym go nie przypominał. Obaj byli fantastyczni. Tyle że Johnny dobrze wiedział, że tkwi w bagnie. To nie była tajemnica.
W 1982 albo 1983 roku po raz ostatni widziałem go na żywo w Seattle. Grał w Norwegian Hall i prawie doszło do rozróby. Nie była to rozróba we właściwym tego słowa znaczeniu, bo uczestników było zbyt mało, ale pomiędzy kapelą Johnny’ego a fanami doszło do ostrego sporu. Wszędzie latały stojaki na mikrofon. Ja sam usiadłem i obserwując to, co się dzieje, pomyślałem sobie: „Co za rozpie***dol”. Koncert trzeba było przerwać, a ja, który osiągnąłem już wówczas pewną dojrzałość, doszedłem do wniosku, że nie chcę ponownie oglądać faceta, który nie jest w stanie dograć koncertu do końca. Postanowiłem, że odtąd będę chodzić na koncerty Iggy’ego czy Bad Brains.
Nie widziałem Johnny’ego aż do czasów Guns N’ Roses. Zaczęliśmy grać w Los Angeles naprawdę dobre koncerty, jako suport Cheap Trick i Social Distortion. Wreszcie przyszła kolej na koncert Johnny’ego Thundersa. To musiało być w 1985 albo 1986 roku. Supportowaliśmy Johnny’ego w Fender’s Ballroom przy Long Beach. I właśnie wtedy wszystko się posypało…
Johnny był na narkotykowym głodzie i podczas próby dźwięku czekał na swojego dilera. Co więcej, naprzykrzał się dziewczynie jednego z nas. Byliśmy wówczas czymś w rodzaju gangu i lepiej było z nami nie zadzierać. Axl się wkurzył. Słyszałem, jak krzyczy: „Skopię ci tyłek, skurw***elu!”. Zaraz potem Johnny zamknął się w garderobie, przerażony.
Koncert nie należał do najlepszych, a ja po raz kolejny zdecydowałem, że muszę dać sobie z Johnnym spokój. Człowiek nie chce oglądać swoich bohaterów z takiej perspektywy. Nie chce widzieć ich słabości.
W 1992 roku ja sam byłem słaby. Grałem w wielkim zespole i wszystko wydawało się w najlepszym porządku. Ja jednak nie miałem doświadczenia z wielkimi zespołami. Żaden z nas go nie miał. Dużo piłem i ćpałem, szukając w używkach oparcia. Podczas trasy promującej „Use Your Illusion” bywałem w różnych studiach i nagrywałem różne piosenki. Tworzyłem i demówki dla Guns N’ Roses, i solowe utwory. Teraz wiem, że były okropne, ale w tamtych latach odzwierciedlały moje życie. Nagrałem cover „You Can’t Put Your Arms Around A Memory” Johnny’ego. Po głowie chodziła nam wówczas myśl o wydaniu płyty z punkowymi coverami, „The Spaghetti Incident?”. Axl, który uwielbiał moją wersję tamtego kawałka, rzucił: „Wykorzystajmy to”. Ten utwór był prawdopodobnie odbiciem mojej ówczesnej kondycji psychicznej.
Mówi się, że „So Fine” to mój hołd dla Johnny’ego, ale w gruncie rzeczy chodzi bardziej o podobieństwo akordów. Prawie zawsze mam pod ręką gitarę akustyczną i ilekroć po nią sięgam, gram te same akordy co Johnny Thunders. A wszystko z powodu „So Alone”. Wybierając akordy, podążam jego śladem. Posłuchajcie chociażby końcówki „Patience”! Słychać tam wpływy Johnny’ego.
Kilka lat temu nagrałem solową płytę, „Tenderness”, i tam też króluje Johnny. Bezustannie nawiązuję do niego i do Steve’a Jonesa, bo oni mieli na mnie największy wpływ, kiedy dojrzewałem muzycznie. Jeżeli zadasz sobie pytanie: „Co [w tej sytuacji] zrobiłby Jonesy?”, po prostu nie możesz się pomylić.
Po śmierci Johnny’ego spotkałem się z jego synem. To było w 1993 roku, gdy grałem z Guns N’ Roses w Madison Square Garden. Chłopak był uderzająco podobny do ojca. Przypominał go do tego stopnia, że pamiętam, iż na jego widok pomyślałem: „Znajdź sobie lepszą drogę”.
Johnny zmarł w Nowym Orleanie [w 1991 roku], w ponurych i strasznych okolicznościach. Lecz spuścizna, jaką po sobie pozostawił, jest niesamowita – o czym ledwie parę dni temu dowodnie się przekonałem. Susan i ja zaszczepiliśmy się, potem wróciliśmy do Los Angeles. Wybraliśmy się do The Great Frog. W sklepie pracowali dwaj chłopcy. Mieli może po dwadzieścia lat, zafarbowane na czarno włosy i pod każdym względem, z fryzurą włącznie, wyglądali jak Johnny Thunders.
„L.A.M.F.” to klasyka rock and rolla. „So Alone” i „Que Sera Sera” [z 1985 roku] wywarły olbrzymi wpływ na wielu ludzi. Mam na myśli nie tylko siebie, lecz całe pokolenia.
Możesz myśleć o Johnnym, co tylko chcesz, ale jego twórczość budzi emocje i jest wspaniała. Jego piosenki niosą potężny przekaz. Jego muzyka osiągnęła szczyty i jest absolutnie ponadczasowa.
Za linka dziękuję
@sunsetstrip Źródło