Autor Wątek: 30. rocznica wydania "AFD" po włosku  (Przeczytany 3690 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline naileajordan

  • Better
  • *******
  • Wiadomości: 3470
  • Płeć: Kobieta
  • "So never mind the darkness"
  • Respect: +3547
30. rocznica wydania "AFD" po włosku
« dnia: Lipca 17, 2017, 08:48:07 pm »
+9
Fabio Genovesi: Guns N’ Roses revolution – 30. rocznica wydania „Appetite for Destruction”


Artykuł opublikowany 13 lipca 2017 na łamach dziennika „Corriere della sera”


Głęboko wierzę, że bóg muzyki naprawdę istnieje.

Jego obecność przejawia się w niezwykłych, ale zarazem przypadkowych arcydziełach, stworzonych jak gdyby mimochodem i skazanych na nieśmiertelność. 

Jedno z takich arcydzieł powstało trzydzieści lat temu, kiedy to pięciu wiecznie nietrzeźwych młodych ludzi, prowadzących ustawiczną wojnę ze światem, sobą wzajemnie i własnymi demonami, stworzyło „Appetite for Destruction” – pierwszy album Guns N’ Roses. 

Stało się tak, ponieważ bóg muzyki nie mógł dłużej zdzierżyć tego, co królowało w muzycznym świecie w połowie lat osiemdziesiątych. Pod skórą pulsowały już trash i death metal, ale lansowany przez radio i telewizję rock nadal przypominał mdląco słodki cukierek, serwowany publiczności przez ugładzone, „plastikowe” zespoły, zwracające większą uwagę na włosy i makijaż niż samą muzykę. Miękki, przewidywalny, ugrzeczniony – rock z wolna stał się wszystkim tym, czym być nie powinien. I wtedy bóg powiedział „Dość!”, doprowadził do spotkania pięciorga młodych ludzi i wysłał ich, żeby przewrócili muzyczny rynek do góry nogami. 

Jest rok 1985 i Gunsi wyruszają w samodzielnie zorganizowaną małą trasę.
Furgonetka, którą podróżują, szybko się psuje, a oni grają w pustawych lokalach, gdzie ich jedyną zapłatą często są piwa i jakieś kiepskie posiłki. Mimo to coś się między nimi zazębia i ci sami ludzie, który wyruszyli w drogę jako zlepek pięciorga muzyków u progu kariery, wracają do Los Angeles jako zespół.

„I to największy zespół świata”, myśli Tom Zutaut, który jakiś czas później, gdy poczta pantoflowa już zrobiła swoje, ogląda ich występ w Troubadourze. Widząc, że wokół roi się od innych łowców talentów, Zutaut rzuca ostentacyjne stwierdzenie: „szkoda czasu, idę do domu”, i po zaledwie dwóch kawałkach oddala się, żeby w spokoju planować, jak przekonać wschodzące gwiazdy do współpracy z wytwórnią Geffena.

Nazajutrz zjawia się w ich sali prób, a ściślej mówiąc: w czymś w rodzaju niechlujnego baraku, w którym muzycy mieszkają i tworzą. Barak jest pozbawiony łazienki, łóżek i ma przeciekający dach, ale – jak po latach powie Slash – „tworzy się w nim cudownie”.

Łowcy talentów lgną do niego jak muchy do miodu, ale Gunsi przytakują im akurat tyle, ile potrzeba, żeby wyłudzić ciepły obiad, po czym odsyłają ich z kwitkiem. Mając na uwadze fakt, że nie narzekają na nadmiar grosza ani jedzenia w lodówce (ba!, nie mają nawet lodówki!), nonszalancję, z jaką odrzucają kolejne propozycje, można wytłumaczyć tylko w jeden sposób: bóg prowadzi ich ku przeznaczeniu, a tym przeznaczeniem jest Zutaut.     
       
Zutaut ma tylko kilka lat więcej niż oni i jako jedyny naprawdę ich rozumie. Gunsi zgadzają się podpisać umowę, pod jednym wszakże warunkiem: do piątku ma zdobyć dla nich 75 000 dolarów. Zdobycie tak dużej sumy w krótkim czasie wcale nie jest łatwe i Zutaut postanawia poprosić o pomoc samego Davida Geffena. Geffen waha się, ale w końcu ustępuje: pieniądze się znajdą, nie ma problemu.

A jednak pewien problem jest. I to całkiem spory. W środę Axl dzwoni do Zutauta i mówi: „Zrobiliśmy coś głupiego”. Obiecali dziewczynie z Chrysalis, że jeżeli do piątku, do godziny szóstej przedefiluje nago przez Sunset Boulevard, aż do Tower Records, podpiszą z nią kontrakt. To zakrawa na absurd, owszem, ale Guns N’ Roses nie boi się absurdów. Zutaut spędza dwa dni z nosem przyklejonym do okna w swoim biurze, modląc się, żeby po ulicy nie przeszła się naga kobieta. W piątek o 18:01 udręka dobiega końca – Gunsi składają podpis na kontrakcie.   

Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że na tym kłopoty się kończą. Odwrotnie: to dopiero początek.
Wybór producenta okazuje się niełatwym zadaniem: Gunsi lekką ręką odrzucają nazwiska kalibru Paula Stanleya (Kiss) czy Boba Ezrina (Pink Floyd). Ci ludzie chcieliby oczyścić ich brzmienie, ugładzić zespół i nagiąć go do panujących podówczas trendów, ale Axl i spółka odprawiają ich z kwitkiem. Impas utrzymuje się aż do chwili, kiedy na horyzoncie pojawia się Mike Clink.

Clink ma tylko jedną żelazną zasadę: poza studiem róbcie, co wam się żywnie podoba, ale w studiu zero narkotyków. Gunsi przyjmują ten warunek. Nocami balują do upadłego w lokalach Los Angeles, ale rankiem bóg muzyki chwyta ich za włosy, wpycha w ręce instrument i stawia przed mikrofonem. W takich właśnie okolicznościach powstaje dwanaście niesamowitych kawałków, które narodziły się w niechlujnym magazynie, żeby lotem błyskawicy obiec świat.   

Kawałki te czerpią co prawda inspirację z „krwawego” rocka lat minionych, ale zarazem są szokująco nowatorskie. To staje się jasne już przy pierwszych dźwiękach „Welcome to the Jungle”, kiedy Steven wali w bębny, jakby chciał wypowiedzieć wojnę całemu światu. Perkusji towarzyszą agresywne gitary i niesamowity głos Axla, który przechodzi od wysokich dźwięków pierwszego kawałka do „gardłowego” „It’s So Easy”, jednocześnie niepokojąc i wzruszając.

„Paradise City” zamyka część albumu. Na drugiej znowu pojawiają się ostre piosenki, pomiędzy które wpleciona jest tylko jedna romantyczna ballada. Ta nosi tytuł „Sweet Child O’ Mine”, ma legendarną solówkę i jest jedną z tych piosenek, których tylko człowiek bez serca mógłby słuchać bez emocji.   

Gunsi debiutują, ale grają jak weterani sceny. Ich album jest gniewny, „brudny”  i brutalnie szczery – krótko mówiąc, dokładnie taki, na jaki młodzi ludzie na całym świecie czekali z utęsknieniem, żeby móc włączyć muzykę na cały regulator i wreszcie mieć czym gorszyć rodziców.

Tyle że na początku nikt tego nie dostrzega. „Appetite for Destruction” ukaże się w lipcu 1987 i sprzeda ponad 30 milionów egzemplarzy, co zapewni mu status jednego z najlepiej sprzedających się albumów w historii muzyki. Ale droga do sukcesu jest jeszcze bardzo długa.

Kanały radiowe i telewizyjne nie chcą emitować tych piosenek. W tamtym czasie triumfy święcą Bon Jovi ze swoim Remember at the prom that night / You and me we had a fight / But the band they played our favorite song / And I held you in my arms so strong, Def Leppard śpiewający: Pour some sugar on me / Ooh, in the name of love, oraz Whitesnake i ich Is this love that I'm feeling / Is this the love, that I've been searching for / Is this love or am I dreaming?.

W tym kontekście trudno znaleźć miejsce dla Gunsów, którzy krzyczą: Your daddy works in porno / Now that mommy's not around / She used to love her heroin / But now she's underground.

Okładka też nie ułatwia sprawy. Zespół chciał umieścić na niej zdjęcie Challengera – wahadłowca, który zaledwie rok wcześniej eksplodował 73 sekundy po starcie, powodując śmierć całej załogi. Wytwórnia uznaje ten pomysł za chybiony, ale przyjmuje drugą opcję. Jest nią dzieło Roberta Williamsa, przedstawiające morderczego robota, który stoi przy leżącej na ziemi dziewczynie, ofierze gwałtu. Właściciele wielu sklepów muzycznych odmawiają wyeksponowania płyty. W tej sytuacji jedyną formą promocji pozostają koncerty – ogniste, zdumiewające i całkowicie nieprzewidywalne.   

Mijają miesiące.
W lutym Zutaut otrzymuje polecenie: ma machnąć ręką na Gunsów i zająć się kolejnymi projektami. Ale on nie daje za wygraną i przy pomocy Davida Geffena przekonuje szefów MTV, żeby wyemitowali teledysk do „Welcome to the Jungle”. Klip zostaje puszczony raz, do tego późną nocą, ale Guns N’ Roses niczego więcej nie potrzeba: linie telefoniczne natychmiast zaczynają się urywać i zanim mija miesiąc, klip staje się najpopularniejszym klipem roku, a Gunsi lądują na pierwszych miejscach wszystkich zestawień. 

Nadal co prawda objeżdżają Stany Zjednoczone, żeby otwierać koncerty gigantów pokroju Iron Maiden czy Aerosmith, ale z każdym dniem staje się coraz bardziej oczywiste, że publiczność kupuje bilety dla nich. Fani śpiewają wraz z Axlem i entuzjastycznie reagują na jego snake dance. 

Pięciu straceńców wraca do domu jako gwiazdy rocka. Tyle że są zbyt oszołomieni, żeby to w pełni zrozumieć. Izzy włóczy się po Los Angeles i zastanawia, jak to się dzieje, że podczas gdy „Appetite” rozchodzi się jak ciepłe bułeczki, on wciąż nie ma pieniędzy na piwo. Potem wsuwa dłoń do kieszeni i znajduje w niej wymięty świstek papieru. Na nim widnieje kosmiczna suma, która odmieni jego życie, kiedy tylko Izzy nauczy się, jak inkasować czek. 

W tym samym czasie Slash, Steven i Duff znów rzucają się w wir używek i nocnych ekscesów, z tą różnicą, że teraz nikt nie wyrzuca ich z lokali. Wręcz przeciwnie – muszą uciekać przed fanami, którzy nie chcą zostawić ich w spokoju.

Axl nie nadużywa narkotyków, ale ma inne problemy. Zamyka się w mieszkaniu, w którym wszystko jest czarne – ściany, meble, dywan, nawet lodówka. Spędza długie tygodnie na czarnej kanapie, w otoczeniu pistoletów i innej broni, która „daje mu poczucie bezpieczeństwa”.

Wytwórnia, która niecierpliwie wypatruje nowego albumu, zamiast niego dostaje kłótnie, kłopoty z prawem, ustawiczne pogłoski o rozpadzie zespołu i narkotykowe ekscesy.   

Kiedy ktoś przesadza, Geffen wzywa go pod pretekstem wywiadu, siłą wsadza do samolotu i wywozi na Hawaje. Ale potem wszystko wraca na stare tory – te same miejsca, te same nałogi, te same noce, te same ślepe uliczki, w które łatwo jest wejść, ale znacznie trudniej wyjść. Krótko mówiąc: nic nowego. A przede wszystkim – zero nowych piosenek. Jak pisze „Rolling Stone”, „Guns N’ Roses mogliby nawet wydać płytę z pieśniami baptystów, a płyta i tak okryłaby się platyną”.

Wszystko mogłoby być łatwe, proste i gładkie, ale Gunsi nie lubią prostych dróg. Nie bez kozery w „It’s So Easy” pojawiają się słowa:
It’s so easy
But nothin' seems to please me
And it fits so right
When I fade into the night


To ostatnie zdanie wydaje się być prorocze. Podczas gdy świat upaja się narodzinami legendy rocka, zespół zaczyna się rozpadać. Steven zostaje wyrzucony z powodu problemów z narkotykami. Jego miejsce zajmuje bardziej profesjonalny i lepszy technicznie pałkarz, ale magia zdaje się wygasać. Jak gdyby bóg muzyki uzyskał to, o co mu chodziło, i stracił zainteresowanie zespołem. 

Miną cztery lata, zanim światło dzienne ujrzy nowa płyta – podwójny album „Use Your Illusion”, zawierający między innymi kawałki, które nie zmieściły się na „Appetite”. Album sprzeda się w imponującym nakładzie i pociągnie za sobą gigantyczną światową trasę, ale podczas niej w zespole dojdzie do kolejnych rozłamów. Pod tym względem okładka, którą Gunsi wymyślili dla debiutanckiego krążka, okaże się prorocza – rakieta z potężną siłą wzbija się do lotu, a zaraz potem eksploduje, sprawiając, że horyzont staje w płomieniach. 

Jednak oszałamiający lot zdążył nam podarować rewelacyjną płytę, która po trzydziestu latach nadal zachwyca, pozwala oderwać się od szarej, duszącej codzienności i przez uszy dociera do serca. 
Co z tego, że rakieta eksploduje, skoro dzięki temu rozpromienia nasze niebo i zmienia je raz na zawsze.




Źródło:
http://m.dagospia.com/guns-n-roses-revolution-30-anni-fa-il-primo-disco-della-band-nato-in-una-baracca-senza-letti-151844
« Ostatnia zmiana: Lipca 17, 2017, 10:01:01 pm wysłana przez naileajordan »
"Robiłem to w najlepszej wierze, jak mówił jeden gentleman, który uśmiercił swą żonę, gdyż była z nim nieszczęśliwa."

Offline sunsetstrip

  • Scraped
  • **********
  • Wiadomości: 8571
  • 17000 postów
  • Respect: +4333
Odp: 30. rocznica wydania "AFD" po włosku
« Odpowiedź #1 dnia: Lipca 17, 2017, 09:12:27 pm »
+4
naileajordan - wloski glos artykulowany w twoim domu
NAJBARDZIEJ KONTROWERSYJNY

"I once bought a homeless woman a slice of pizza who yelled at me she wanted soup."
Axl Rose


 

Alex Grossi o "Hookers & Blow" i solowym albumie Dizzy'ego [dizzy]

Zaczęty przez Lapny

Odpowiedzi: 1
Wyświetleń: 4249
Ostatnia wiadomość Lutego 27, 2018, 08:31:30 pm
wysłana przez sunsetstrip